Endorphine

Return to the Roots

Gatunek: Elektronika

Pozostałe recenzje wykonawcy Endorphine
Recenzje
Grzegorz Bryk
2019-11-05
Endorphine - Return to the Roots Endorphine - Return to the Roots
Nasza ocena:
8 /10

Elektroniczna grupa Endorphine w dźwięku majstruje już długi czas, bo od roku 2004. I choć jedynym fizycznym dowodem ich pracy był do tej pory „End Or Fine” z 2008 roku, to przy okazji krążka „Return to the Roots” znalazło się kilku odważnych, którzy dzięki akcji crowdfundingowej postanowili zainwestować pieniądze w nowy album zespołu.

I z tego miejsca trzeba chyba tej grupce ludzi gorąco podziękować, bo gdyby nie oni, ta płyta prawdopodobnie by się nie ukazała, albo nie ukazałaby się w formie fizycznej, a osobiście nie wyobrażam sobie by prawie 90 minutowy materiał upchany na dwóch płytach CD odsłuchiwać za pośrednictwem serwisów streamingowych. Szczególnie muzyki przynależącej do gatunku dziś raczej niszowego, bo może i ukazują się płyty Przemka Rudzia, aktywni są Krzysztof Duda i Józef Skrzek, ale mówienie tu o popularności tego typu muzyki elektronicznej byłoby sporym nadużyciem.

Zresztą Endorphine grają trochę inaczej. Są tu wprawdzie mocne wpływy Tangerine Dream, Klausa Schulza i ogólnie szkoły berlińskiej elektroniki, ale jednak „Return to the Roots” celuje również w Jean Michael-Jarre’a, Oldfielda i przede wszystkim Vangelisa z przeróżnymi dodatkami muzyki etnicznej i folku. Ale właśnie Vangelis to bodaj najlepsze skojarzenie opisujące zawartość „Return to the Roots”, i to Vangelis w najlepszym wykonaniu.

Album trwa prawie 90 minut i oparty jest na rozmowie trzech klawiszowców (Adam Bórkowski, Krzysztof Kurkowski, Piotr Skrzypczyk) i choć wydawać by się mogło, że w XXI wieku taka stylistyka nie zadziała, to od krążka trudno się oderwać. Zresztą twórcy już na starcie wrzucają słuchacza na głęboką wodę, bo w pejzaż 16-minutowego „Seansu spirytystycznego”, gdzie spaja się zarówno świat rozpływającego się w oniryce i ambiencie Vangelisa ze skrzącym się elektroniką Jarrem. I te estetyki będą się przeplatać przez cały album, tworząc cudne pejzaże i muzykę pełną kolorytu oraz życia. Całość podrasują wątki etniczne, dźwięki pozamuzyczne (tykanie zegara, odgłosy przyrody), gościnna gitara w „Revival”, jedyny wokalny numer na krążku „Targowisko próżności” (zaśpiewany przez Olgierda Sienkiewicza) czy inspirujące i po prostu cudnie bujające melodie na pianinie. Bardzo szkoda, że do nagrań nie użyto prawdziwego pianina, bo to choć znośne, brzmi trochę za bardzo cyfrowo jak na mój gust.

Jak na muzykę w pełni elektroniczną, całość brzmi bardzo naturalnie, może nie jest to sound jak z „Hunt” Amarok czy płyt Lunatic Soul, które z elektroniką mają jednak wiele wspólnego, to ciężko za to ganić, bo dzięki takiemu brzmieniu „Return to the Roots” daje jasny sygnał, że inspiruje się muzyką z lat '70. To, że „Return to the Roots” pełne jest muzycznej charyzmy świadczy sam fakt, że ani przez chwilę nie staje się tłem. W utworach wciąż się coś dzieje, coś przykuwa uwagę, wzbudza zainteresowanie i ciągnie słuchacza w swój świat, nieustannie wynurza się jakaś niebanalna melodia, która aż prosi się o uważne wysłuchanie.

Endorphine zmajstrowali naprawdę świetną płytę i jeśli tylko estetyka elektroniki lat '70, a może nawet art-rocka nie jest wam straszna, to koniecznie sięgnijcie po „Return to the Roots”.