Ulver

Flowers Of Evil

Gatunek: Elektronika

Pozostałe recenzje wykonawcy Ulver
Recenzje
Konrad Sebastian Morawski
2020-09-11
Ulver - Flowers Of Evil Ulver - Flowers Of Evil
Nasza ocena:
9 /10

Smutne oblicze Joanny d’Arc w kreacji legendarnej Renee Jeanne Falconetti ozdobiło okładkę dwunastego dużego albumu studyjnego Ulver pt. „Flowers Of Evil”. A co jeżeli to oblicze jest symbolem współczesnego świata?

Norweskie wilki posiadają wyjątkową zdolność do sprawnego definiowania rzeczywistości poprzez muzykę. Ulver zmienił się na przestrzeni lat, przechodząc transformację z black metalowej ekstremy ku muzyce synth-popowej, ale zawsze był tym zespołem, który miał coś ważnego do powiedzenia swoim słuchaczom. Przykra jest więc finałowa konstatacja „Flowers Of Evil”, w której człowiek staje się niewolnikiem szaleństwa. Nie ma w tym nic oryginalnego, bo przecież już w 1969 roku Robert Fripp ogłosił światu, że człowiek XXI wieku będzie uwięziony w tożsamości schizoidalnej, ale spełnienie tych proroctw powoduje ścisk w żołądku. Nie radzimy sobie z współczesnością, bo nie radzimy sobie z życiem i ze śmiercią – odbieramy życie, zadajemy śmierć, zdaje się mówić Kristoffer Rygg.

W sensie muzycznym Ulver kontynuuje pomysły zaprezentowane na ostatniej płycie, czyli „The Assassination Of Julius Caesar” z 2017 roku. Pod tym względem kapela nie porusza się drogą ewolucji, bo w zasadzie tworzy wokół prezentowanego wcześniej synth-popu, elektroniki, new wave, a nawet muzyki, którą można by określić artystycznym popem. Mniej dziś w muzyce Ulver ambientu, a kompletnie nie ma tu miejsca na metal, czy nawet wyraźne patenty rockowe. Dopóki całość lśni, dopóty nie ma w tym nic złego. A w przypadku „Flowers Of Evil” lśnienie oscyluje na poziomie nieograniczonym. To piękna płyta, będąca jednak moim zdaniem zamknięciem kolejnego artystycznego przystanku w dorobku Ulver. Następne dzieło Norwegów będzie musiało być utrzymane w zupełnie innym stylu, jeśli chcą oni utrzymać kierunek ewolucyjnych wizjonerów.

Trzymając się na razie teraźniejszości, trzeba powiedzieć, że muzyka zawarta na „Flowers Of Evil” powinna połechtać zmysły słuchaczy wrażliwych na odważne, ale i zarazem dojrzałe formy elektroniki. Będący w zjawiskowej formie Kristoffer Rygg staje się narratorem krzywd wyrządzonych przez współczesnego człowieka – nie tylko tych fizycznych, ale i moralnych, często nieodpornych na wypaczenia wynikające z systemów religijnych i zbrodniczej polityki. W objęciach subtelnie galopującej elektroniki do tego klimatu wprowadza utwór „One Last Dance”, będący zresztą jasnym manifestem tożsamości zespołu: JESTEŚMY WILKAMI ŻYJĄCYMI POD KSIĘŻYCEM. To wolność artystyczna dyktuje Ulver tworzenie muzyki, tak jak wilkom tylko wolność daje prawdziwe życie. Nie ma tu więc miejsca na cenzurę, a niewygodne tematy wybrzmiewają w zasadzie w każdym utworze. To wycinki z historii zbrodni popełnionych przez człowieka.

Odwagę, o której wcześniej wspomniałem, odzwierciedlają takie kompozycje jak „Machine Guns and Peacock Feathers”, „Apocalypse 1993”, „Little Boy”, czy „Nostalgia”, gdzie w bardzo intensywnym elektronicznym klimacie szczególnie wyróżniają się hipnotyzujące syntezatory. Klasyczne rockowe instrumenty (perkusja, gitary) również istnieją w tych utworach i dają o sobie znać, ale – niczym władza wykonawcza w kraju nad Wisłą – nie są w stanie zbudować sobie autorytetu. Ulver bywa niekiedy wręcz nonszalancki w proponowaniu rozmaitych synthowych dźwięków i efektów, co w zestawieniu ze szczątkowym brzmieniem pozostałych instrumentów tworzy efekt apokaliptycznego końca tradycyjnego rocka. Brzmi ponuro, ale magnetyzuje, przyciąga i angażuje słuchacza w zagłębianie się do kolejnych poziomów wyobrażeń Norwegów na temat muzyki.

W zawartości „Flowers Of Evil” bez trudu można też zauważyć utwory napełnione sentymentalnymi odniesieniami, takie jak „Russian Doll” i „Hour Of The Wolf”, które w całkiem uzasadniony sposób dają się porównywać do czasów świetności Depeche Mode, czyli gdzieś do przełomu pamiętnych lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Nostalgia jest tym słowem, które mogłoby zastąpić część tracklisty albumu, ponieważ elektroniczne zestawy dźwięków w wykonaniu kapeli oraz grupy zaproszonych gości jakby chciały cofnąć się w czasie. Warto wspomnieć, że pierwszy raz w muzyce Ulver wybrzmiały dudy (w utworze „Little Boy”) i miejmy nadzieję, że nie nastąpi to nigdy więcej, bo instrument ten sprawia wrażenie jakby był czemuś podporządkowany, niczego nie wnosi do muzyki grupy, wręcz irytuje, a może i zabija, tak jak bomby atomowe, które spadły na Hiroszimę i Nagasaki.

Jakże symbolicznym zamknięciem „Flowers Of Evil” jest kompozycja „A Thousand Cuts”, które w sensie lirycznym temu błędnemu kołu życia i śmierci nadaje symboliki niedoskonałości systemów próbujących zawładnąć człowiekiem. W sensie muzycznym to stempel na synthowych fascynacjach Norwegów. Piękna, pełna pasji ballada, która kończy ten etap twórczości Ulver i zapowiada kolejny krok w muzycznej ewolucji zespołu. Myślę zatem, że „Flowers Of Evil” to ważny album w twórczości Norwegów, ale i zapowiedź kolejnych wielkich odkryć muzycznych kapeli. Słuchacze wrażliwi na słowa i muzykę Ulver na pewno się na zawiodą. Ta płyta to bukiet atrakcyjnych, ale i niebezpiecznych roślin – w muzyce i w słowach, w samym sercu wilczych wyobrażeń.