Sanity Control

War on Life

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Sanity Control
Recenzje
Grzegorz Pindor
2020-08-12
Sanity Control - War on Life Sanity Control - War on Life
Nasza ocena:
8 /10

Thrash metal wiecznie żywy i to (nie) tylko dla prawdziwków.

Mam nadzieję, że muzycy Sanity Control wzięli sobie tę maksymę do serca, bo materiał zawarty na debiutanckim longplayu warszawskiej załogi powinien równie mocno spodobać się fanom Slayera i pochodnych, co hybrydom harcore'a i punkowego łomotu spod znaku Iron Reagan, S.O.D czy Stampin' Ground. Zresztą nazwy - odnośniki, którymi można sypać jak z rękawa aby przybliżyć ten materiał są powszechnie znane. "War on Life" to dość podręcznikowy crossover/thrash, hołdujący najlepszym ale zagrany w sposób tak przystępny i chwytliwy, że aż ciężko uwierzyć w polskie pochodzenie Sanity Control.

Formacja składa się z zasłużonych dla stołecznej sceny muzyków, znanych tu i ówdzie z zarówno dark crustowej młócki w Cast In Iron, co muzyki eksperymentalnej w So Slow. Doświadczenie to jeden z czynników odpowiadających za sukces debiutu, bowiem kwartetowi całkiem naturalnie udało się obrobić thrash metalową masę aby bez wstydu i większej wtórności rozdać karty na krajowym poletku.

Oczywiście, Sanity Control to nie jedyny zespół, który od jakiegoś czasu cyzeluje swoje retro dzieło, bowiem swoisty renesans grania przeżywamy dzięki formacjom o dźwięcznych nazwach jak Interceptor, Pandemic czy Better Than Worse. Konkurencja zrobi dobrze wszystkim, od organizatorów koncertów, poprzez słuchaczy, na wydawcach kończąc. Póki co, Selfmadegod mają w katalogu album, który nie przechodzi bez echa, o czym świadczą głównie zagraniczne recenzje, a przecież materiał pojawi się również po drugiej stronie Atlantyku.

Póki co koncerty w klubach nie są możliwe, premierowe osiem utworów od Sanity Control zapewni więc wam dobre cardio w trakcie biegu wokół własnego laptopa. Nie wyobrażam sobie aby przy riffach „Dying Order” czy „Swarm” publiczność pod sceną nie rozkręcała charakterystycznych kółeczek ale z drugiej strony, w pełni zrozumiem chęć skupienia i delektowania się bodaj najistotniejszym elementem w całej układance – czyli riffem.

Przez blisko dwadzieścia minut mamy do czynienia z prawdziwym arsenałem wysokokalorycznych pocisków wychodzących spod palców Marcina i Grześka (a zdarzają się też solówki). Perkusista grupy, Arek Lerch, w rozmowie z nami stwierdził, iż to właśnie dzięki riffom kolegi i skondensowanemu wkurwieniu materiał ma w sobie dokładnie to, czego powinno się oczekiwać od takiej muzyki. Przez większość krążka tempo jest wysokie, a rytmiczne wokale Rafała tylko wzmacniają ogólne (i tak dobre) wrażenie.

Must have dla fanów gatunku, dla reszty lekcja jak doświadczeni muzycy debiutują na nowym dla siebie polu. Jak widać, a raczej słychać, nigdy nie jest za późno aby spróbować czegoś innego.