Black Sabbath

Vol 4 (Super Deluxe)

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Black Sabbath
Recenzje
Szymon Kubicki
2021-02-19
Black Sabbath - Vol 4 (Super Deluxe) Black Sabbath - Vol 4 (Super Deluxe)
Nasza ocena:
10 /10

Czy można było zagrać ciężej niż w "Electric Funeral" albo "Into the Void"? Raczej nie, z czego panowie z Black Sabbath zdawali sobie sprawę, nagrywając materiał, który w 1972 roku ujrzał światło dzienne jako "Vol 4", a teraz ukazał się jako wypasiona edycja Super Deluxe.

Pamiętam, jak wiele lat temu, bodajże w nieistniejącym od dawna periodyku 'Magazyn Muzyczny', Marek Piekarczyk z TSA, opowiadając o prymacie Led Zeppelin nad Black Sabbath stwierdził lekceważąco - fraza ta głęboko wbiła mi się w pamięć - że Black Sabbath "to takie metalowe wojsko". Już wówczas wydała mi się ona pozbawiona sensu, ale jeśli dziś ktokolwiek jeszcze potrzebuje dowodu na to, jak niezwykle wszechstronnym i utalentowanym zestawem muzyków był kwartet z Birmingham, powinien w pierwszej kolejności sięgnąć właśnie po "Vol 4".

"We wish to thank the great COKE-Cola Company of Los Angeles"

"Ten album zawdzięcza naprawdę dużo kokainie" - wspominał Ozzy Osbourne w swojej autobiografii. "Cały ten album jest jak wsypywanie działek do uszu (...) Ten koks był najbielszym, najczystszym i najsilniejszym towarem, jaki możecie sobie wyobrazić. Jeden niuch i jesteście królami wszechświata." Geezer Butler dodawał: "Nagranie tej płyty kosztowało 65 tysięcy dolarów, a na kokainę wydaliśmy 75". Nic dziwnego, że krążek ten miał pierwotnie nosić bardziej oczywisty, zablokowany ostatecznie przez wytwórnię tytuł "Snowblind". Zespół, uwolniony od producenta Rodgera Baina, który, zdaniem muzyków, zaczął nadmiernie ingerować w proces twórczy, postanowił po raz pierwszy nagrywać za Oceanem i samemu zająć się produkcją. A w Stanach - w studio Record Plant - na dobre wsiąkł w imprezowy styl życia Los Angeles.

Nigdy więc nie dowiemy się, jak brzmiałby ten materiał, gdyby nie przemysłowe ilości koksu dowożonego do studia - jak wspomina Ozzy - w nieoznakowanych vanach i zapakowanego w kartonowe pudełka zawierające po 30 fiolek. Czy brzmiałby ciężej? Mniej kolorowo? A może Tony Iommi nie odkryłby nagle, że potrafi grać na fortepianie? A zatem trzymając się faktów, "Vol 4" to najbardziej wszechstronny, wielobarwny i zróżnicowany album nagrany w klasycznym składzie Black Sabbath, który jednak spotkał się z mieszanymi odczuciami krytyków i wydaje się, że te mieszane odczucia, mimo upływu lat, wciąż żyją również w świadomości fanów. Jedna z głównych przyczyn takiego stanu rzeczy to brak oczywistych hitów na miarę singlowych "Paranoid", "Iron Man" czy "Children of the Grave".

Wybrany na kolejną małą płytkę "Tomorrow's Dream" przepadł na listach i nie miał już tej nośności, choć nie ulega wątpliwości, że to świetny utwór, który doskonale oddaje nowego ducha zespołu: "Nie jest tak, że odeszliśmy od ciężaru - tłumaczył Ozzy w 1972 roku. "To ciężki album, wciąż bardzo ciężki, ale tym razem skręciliśmy w nieco innym kierunku. Powiedzmy, że jest bardziej dopracowany aniżeli wcześniejsze." Formacja nie bała się eksperymentować i choć już wcześniej prezentowała takie utwory, jak "Planet Caravan" czy "Solitude", to "Changes", czyli liryczna ballada na fortepian i melotron przyniosła już coś zupełnie nowego. Podobnie rzecz ma się z zagranym na akustycznym Gibsonie J45 i wzbogaconym smyczkami, instrumentalnym "Laguna Sunrise".

"Vol 4" jest wprost przesycony ciekawostkami. Zwróćcie uwagę na jeden z najjaśniejszych momentów płyty, rewelacyjny "Supernaut", a konkretnie jego totalnie zaskakującą, środkową, perkusyjną partię, odlatującą gdzieś w krainę funky. Podobnie dzieje się w drugiej części "Wheels of Confusion" - długiej, melodyjnej, gitarowej partii noszącej odrębny tytuł "The Straightener", czy też w "Every Day Comes And Goes", czyli w zakończeniu "Under The Sun". Słychać, że zespół nie postawił przed sobą żadnych ograniczeń. Lekko folkową nutę przynosi "St. Vitus Dance", a ciężko startujący "Cornucopia" (choć nie tak ciężko jak pierwsze, ważące tysiąc ton sekundy "Under The Sun") niespodziewanie nabiera lekkości. Nie można oczywiście nie wspomnieć o "Snowblind", punkcie kulminacyjnym albumu, który najpełniej oddaje oblicze "Vol 4", umiejętnie balansującego między ciężarem, lekkością i melodyką.

Najnowszy box Super Deluxe to jednak nie tylko oryginalny, na nowo zremasterowany krążek. Dwie kolejne płytki przynoszą alternatywne wersje i odrzuty z sesji, zmiksowane przez Stevena Wilsona z 16-ścieżkowych taśm analogowych. Jak zawsze w przypadku tego typu bonusów, będą miały one największą wartość dla najzagorzalszych fanów zespołu. Można tu posłuchać m.in. "Supernaut" z inaczej brzmiącymi partiami gitary i uproszczonym perkusyjnym solo, "Snowblind", gdzie zamiast tajemniczego szeptu znanego z finalnej wersji krążka, Ozzy radośnie krzyczy na całe gardło "Cocaine", "Laguna Sunrise" wyłącznie w wersji na gitarę akustyczną czy też instrumentalnej odsłony "Under the Sun", gdzie Bill Ward szaleje za bębnami jeszcze bardziej niż w ostatecznej wersji utworu. Do tego kilka podejść do "Wheels of Confusion" czy "Supernaut", a także raz jeszcze "Under the Sun", w którym Ozzy zamiast tekstu tylko nuci linię melodyczną.

Krążek czwarty zawiera rewelacyjnie zrealizowane nagrania koncertowe, zarejestrowane w marcu 1973 roku podczas trasy Black Sabbath po Wielkiej Brytanii. Pochodzące z różnych imprez utwory skompilowano w taki sposób, by sprawiały wrażenie jednolitego koncertu. W porównaniu choćby do koncertówek dołożonych do ubiegłorocznego boksu "Paranoid", słychać tu przede wszystkim o wiele lepsze obycie sceniczne zespołu, jak również to, że Ozzy załapał już w tym czasie część ze swych klasycznych showmańskich zachowań. Setlista opiera się głównie na materiale z "Vol 4" i "Master of Reality", zaś autentyczną perełką jest 20-minutowa wersja "Wicked World", w którą wpleciono gitarowe solo Tony'ego Iommi, "Orchid", bluesująco-jazzową improwizację, a także fragmenty "Into the Void" i nieczęsto spotykaną kompozycję "Sometimes I'm Happy". To świetna koncertówka, której wartości nie umniejsza fakt, że nagrań pochodzących z tej samej trasy można było posłuchać już wcześniej, choćby na wydanym po raz pierwszy w 1980 roku albumie koncertowym "Live at Last".

Powiązane artykuły