Motorhead

Ace of Spades (40th Anniversary Edition)

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Motorhead
Recenzje
Szymon Kubicki
2020-11-06
Motorhead - Ace of Spades (40th Anniversary Edition) Motorhead - Ace of Spades (40th Anniversary Edition)
Nasza ocena:
10 /10

"I don't wanna live forever" śpiewał Lemmy, nagrywając "Ace of Spades", zapewne nawet nie przypuszczając, że tytułowa kompozycja z obchodzącego właśnie 40-lecie czwartego albumu Motorhead stanie się najsłynniejszym utworem zespołu i jednym z najwspanialszych dokonań w historii rocka w ogóle.

Po premierze "Bomber" w październiku 1979 roku Motorhead wciąż był na fali, gdy na początku sierpnia 1980 wszedł do Jackson's Studios, aby nagrać nowy album. Powstała wówczas płyta została zatytułowana "Ace of Spades" i ujrzała światło dzienne 8 listopada - równe 40 lat temu. Z okazji tego jubileuszu ukazało się właśnie wznowienie albumu, wydane w kilku formatach. Wersja CD w digibooku została wzbogacona o booklet z tekstem Krisa Needsa, opisującym okoliczności powstania "Ace of Spades" oraz o drugi krążek, zawierający zapis niepublikowanego wcześniej koncertu z Belfastu zagranego 23 grudnia 1981 roku, w przeddzień 36 urodzin Lemmy'ego. Świetnie słychać w nim surową energię Motorhead. Piękna setlista, zgrany i wyluzowany zespół, co chwila zagadujący do publiki oraz doskonała forma muzyków, ukształtowana podczas dziesiątków setów zagranych wspólnie na żywo.

 

"Ace of Spades" mógłby nigdy się nie pojawić, gdyby Motorhead nie spędził ostatnich trzech lat grając w każdym kiblu w UK" - napisał w booklecie Needs. I trudno nie przyznać mu racji, bowiem nigdy wcześniej zespół nie brzmiał tak dobrze, tak równo i tak mocarnie. Oraz szybko, bardzo szybko! Symbolem ówczesnej potęgi trio (czy też, jak chce Needs, "porozumiewającej się telepatycznie, trójgłowej bestii") jest niezapomniane, nadciągające niczym nalot dywanowy otwarcie albumu z potężnie dudniącym basem Lemmy'ego i wbijającym gwoździe wejściem perkusji Philthy Animala. To nic, że "Ace of Spades" zaczyna się niemal identycznie jak "Overkill" sprzed roku, skoro w decydującym stopniu przyczynił się do ogromnego sukcesu krążka, któremu nadał tytuł.

Być może jednak ów sukces nie byłby aż tak wielki, gdyby nie bohater drugiego planu, producent płyty, Vic Maile, który miał na koncie współpracę z legendami pokroju Hendrixa, Led Zeppelin czy Claptona. Eddie Clarke wspominał, że to właśnie Maile namówił Lemmy'ego, by zamiast ciągle krzyczeć spróbował śpiewać ("Dzięki temu można wreszcie usłyszeć poszczególne słowa!") oraz uprościł 'progresywne' (jakkolwiek to brzmi w kontekście Motorhead) zapędy grupy, trzymając się zasady - jedna gitara solowa i jedna rytmiczna, jedna ścieżka basu oraz perkusji. "Motorhead w bardzo naturalny sposób brzmiał bałaganiarsko, nie mam pojęcia jak to się ze sobą tak dobrze łączyło" - opowiadał Maile. "Wcześniej byli niezorganizowani, więc ogarnąłem ich trochę i uprościłem to i owo. Mieli tendencję do komplikowania partii, a ja starałem się, żeby całość była zwarta i prosta, więc zamiast dodawać nowe partie, raczej je przycinałem."

Najistotniejsze jednak, że "Ace of Spades" to nie tylko utwór tytułowy. "Love Me Like a Reptile" to kolejny absolutny klasyk, "Shoot You in the Back" oraz "The Chase Is Better Than the Catch" znajdowały się w koncertowej setliście Motorhead jeszcze 35 lat później, a "Live to Win" doskonale pokazuje, dlaczego Eddie Clarke nosił przydomek 'Fast'. "Bite the Bullet" to w gruncie rzeczy czysty, surowy punk rock, dla niepoznaki przebrany w rock'n'rollowe szatki, podczas gdy zamykający całość absurdalnie szybki "The Hammer", razem z "Ace of Spades", szeroko otwierają bramę dla gatunku, który w przyszłości zostanie nazwany thrash metalem.

Zespół jest w doskonałej formie, zachowując całą surowość i szczerość bezkompromisowego brzmienia. Dla mnie prawdziwym bohaterem jest tu jednak Eddie Clarke, o czym świadczy choćby "(We Are) The Road Crew", wymyślony ponoć przez Lemmy'ego w kilka minut podczas wizyty w toalecie. Ten pełen koncertowej energii kawałek zawiera dwie solówki, w tym zamykającą całość blisko 1,5 minutową partię, podczas której Clarke dosłownie katuje swoją gitarę i pedał wah-wah, wywołując przy okazji przeciągłe sprzężenie. Co ciekawe, powstało ono podobno całkiem przypadkowo, gdy gitarzysta w trakcie nagrywania utworu wywrócił się na podłogę i nie przerywając gry wrócił do solówki. Szaleństwo, dziś nie do pomyślenia w studyjnych nagraniach. To tylko jeden z licznych smaczków przesądzających o tym, że "Ace of Spades" jest nie tylko rockowym klasykiem, ale też po prostu arcydziełem. Rzecz obowiązkowa.