Joe Satriani - surfowanie na fali sukcesu

Wywiady
2009-03-10
Joe Satriani - surfowanie na fali sukcesu

Wydana w 1987 roku płyta "Surfing With The Alien" stała się klasyką praktycznie już w momencie ukazania się na rynku, choć nie brakowało osób, które ją ostro krytykowały...

Ten właśnie album nie przestaje inspirować coraz to młodszych pokoleń gitarzystów, będąc dla nich swoistym drogowskazem na muzycznej, gitarowej drodze. Tym krążkiem Satriani udowodnił, że zasługuje on na miano wirtuoza gitary oraz dojrzałego kompozytora. Od wydania płyty minęło dwadzieścia lat, a Satriani wciąż jest w świetnej formie - właśnie wrócił z trasy koncertowej po Europie. Mimo zmęczenia związanego ze zmianą stref czasowych muzykowi nie brakuje entuzjazmu. Fakt, że minęły już dwie dekady od nagrania albumu, zdaje się nie robić na nim żadnego wrażenia "No cóż, fajna rocznica, ale ja na to patrzę zupełnie z innej perspektywy. Dwa miesiące po ukazaniu się płyty weszliśmy na scenę i rozpoczęliśmy jej promocję, grając koncerty na całym świecie. To samo robimy praktycznie już od dwudziestu lat. Dla mnie muzyka z tej płyty cały czas stanowi wyzwanie. Znajdują się na niej też partie, z których wciąż nie jestem zadowolony i chciałbym je zagrać lepiej" - mówi Joe Satriani.

POCZĄTKI

Instrumentalna muzyka gitarowa rzadko bywała w modzie i rok 1987 niczym się pod tym względem nie różnił. Joe Satriani jednak postanowił zrobić coś pod prąd, co wspomina w ten sposób: "Nie było łatwo, miałem wiele wątpliwości. Zastanawiałem się nad tym, co zrobić, żeby świat zaczął słuchać nieznanego gitarzysty z Long Island, którego nikt nie chce wypromować ani sprzedać. I mimo że o moim losie zadecydowała seria szczęśliwych zbiegów okoliczności, to pomoc przyszła także od konkretnych ludzi, jak na przykład od Steve’a Vaia, który przedstawił mnie gościowi z pewnej wytwórni płytowej".

"Zacznę więc od początku. Wytwórnia promowała właśnie nowy album Steve’a ‘Flex-Able’, będący niezwykłą i bardzo oryginalną produkcją. Porozmawiał z jednym z łowców talentów, Cliffem Cultrerim, i powiedział, że jeśli podoba mu się jego twórczość, to tym bardziej przypadnie mu do gustu muzyka niejakiego Joe Satrianiego (śmiech). Wkrótce potem spotkałem się z Cliffem i od razu się zaprzyjaźniliśmy. Powiedziałem mu, że chcę stworzyć płytę pełną pozytywnej energii, która byłaby czystym celebrowaniem muzyki gitarowej bez zbędnych bajerów - miała być przeciwieństwem thrash metalu. Zadaniem Cliffa było przekonanie do mnie pracowników wytwórni. Zaprosił mnie więc do Nowego Jorku, gdzie miałem zagrać przed prezesem wytwórni. Kiedy tak stałem przed wszystkimi tymi szychami, usłyszałem, jak prezes powiedział, że ten facet, który ma za chwilę zagrać - czyli ja - nie wygląda jak gwiazda rocka... Cliff uspokoił go i zasugerował, aby poczekał, aż zacznę grać. Ale to fakt - nie miałem wtedy faktycznie tego, co się tak ładnie nazywa: image".

CIĘŻKA PRACA

Jaki jest więc przepis na sukces? Trudno powiedzieć. Dobry album jest albo wynikiem ciężkiej pracy i żmudnej aranżacji, albo może być wynikiem tzw. szczęścia lub dziełem przypadku. Biorąc pod uwagę rozległą wiedzę Joego na temat teorii muzyki, mogłoby się wydawać, że każdy dźwięk został pieczołowicie zaplanowany. "Na początku miałem oczywiście wspaniałe wizje i pomysły. Ale jak wszedłem do studia, okazało się, że z większości z nich muszę niestety zrezygnować - śmieje się Joe. - Tak właśnie było. Proces nagrywania był bardzo mozolny i wyczerpujący, a my wyciskaliśmy z siebie ostatnie poty. W momencie największego kryzysu usiadłem z długopisem i kartką, żeby spisać w punktach, co może uratować płytę. Popełniliśmy kilka błędów. Przede wszystkim nagraliśmy wszystkie gitary do dźwięków automatu perkusyjnego, a dopiero później Jeff Campitelli miał nagrać żywą perkusję. Po kilku tygodniach naszej ciężkiej pracy wszedł do studia i zagrał swoje partie naprawdę wspaniale. Coś jednak było nie tak. Wspólnie z producentem uświadomiliśmy sobie, że to nie pasuje do całości. Nagle nasza naprawdę ciekawa płyta instrumentalna stała się zupełnie nijaka, jak tysiące jej podobnych.

 

Daliśmy Jeffowi dokładne wskazówki, jak ma grać w poszczególnych utworach. W jednej kompozycji chcieliśmy tylko werbel, w innej tylko talerze i stopy. Stwierdził, że zupełnie zwariowaliśmy, ale ja gdzieś wyczytałem, że tak właśnie nagrywał Peter Gabriel i pomyślałem sobie, że skoro on tak robił, to my też możemy. Jeff dał się w końcu przekonać i zabraliśmy się od nowa do roboty. Efekt tego słychać na płycie. Ale kosztowało nas to rzeczywiście bardzo wiele wysiłku i przysporzyło nam sporo stresu i nerwów".

 

NIE TYLKO TECHNIKA

"Surfing With An Alien" jest płytą szczególną nie ze względu na popisy techniczne Satrianiego, których na niej rzecz jasna nie brakuje, ale przede wszystkim ze względu na jej niesamowity klimat. Jeśli przestaniemy skupiać się na samej gitarze i rozgryzaniu poszczególnych zagrywek, poczujemy zdumiewający, wręcz kosmiczny klimat, który udało się uchwycić muzykowi podczas sesji - wystarczy wsłuchać się w efektowne przejście w utworze "Lords Of Karma". "Z tym utworem wiąże się pewna ciekawa anegdota - uśmiecha się Joe. - Ponieważ w studiu dysponowaliśmy mikserem pozbawionym automatyki, musieliśmy podzielić piosenki na fragmenty i miksować je oddzielnie. Była to stara metoda pamiętająca jeszcze lata 60. Przy naszym skromnym budżecie nie mieliśmy nawet szpul, na które moglibyśmy nawinąć taśmy ze zmiksowanym materiałem, musieliśmy się liczyć z każdym dolarem. Koszt nagrania całej płyty wyniósł 29 tysięcy dolarów - to niesamowite, bo dzisiaj tyle kosztuje dwudniowa sesja w studiu! Nie mieliśmy szpul, a musieliśmy coś zrobić z taśmami, więc postanowiliśmy wykorzystać... wieszak na ubrania. Dotarliśmy do łącznika między dwoma fragmentami w "Lords Of Karma", który udało nam się zmiksować wręcz idealnie, przecięliśmy taśmę, rozwiesiliśmy ją na wieszaku i napisaliśmy na kartce dużymi literami: PROSIMY NIE WYRZUCAć! Zadowoleni z rezultatu całodziennej sesji postanowiliśmy wszystko to poskładać następnego dnia. Kiedy rano podjechałem do studia, zobaczyłem Johna. Wyglądał na bardzo zmartwionego i gorączkowo szukał czegoś w śmietniku. Okazało się, że z samego rana sprzątaczki weszły do studia, a że nie znały angielskiego, po prostu wyrzuciły nasze taśmy. Całe szczęście znaleźliśmy je w koszu. To była najlepsza zmiksowana wersja. Potem długo się obawiałem, że ktoś zauważy, iż w tym posklejanym fragmencie jest coś nie tak".

BOOGIE W WERSJI SATCHA

Jednym z najbardziej znanych utworów Satrianiego z płyty "Surfing With The Alien" jest rozpoznawalny od pierwszych uderzeń talerzy "Satch Boogie". "Kiedy rozpoczynałem swoją przygodę z gitarą, wszyscy nagrywali własne wersje jakiegoś kawałka w stylu boogie. Najbardziej podobało mi się coś takiego w wykonaniu Jeffa Becka, mojego idola numer jeden. ’Satch Boogie’ powstał właśnie w hołdzie dla Jeffa Becka i Chucka Berry’ego. Jak powstała ta kompozycja? Otóż kolega, z którym kiedyś muzykowałem, wpadł na pomysł, żeby numerować każdą melodię, co miało ułatwić rozróżnianie każdej z nich. Spotykaliśmy się, a on mówił, żebyśmy zagrali, dajmy na to, moje boogie, czyli Satch boogie numer 3 czy coś w tym rodzaju. Kiedy ma się czternaście lat, nie myśli się szczególnie intensywnie nad tym, jakie tytuły nadawać poszczególnym kompozycjom. Tak też było przy nagrywaniu również innych kawałków z płyty ‘Surfing With The Alien’, z tą tylko różnicą, że opuściliśmy cyfrę na końcu. No i tak powstało moje boogie (śmiech)". W utworze tym artysta zaczerpnął inspiracje z twórczości Eddiego Van Halena, bowiem niektóre fragmenty brzmią, jakby pochodziły z przeboju "Hot For Teacher".

VAN HALEN

"Jak już mówiłem, tytuł wszystko tłumaczy. Jeśli ktoś nada swojej piosence tytuł odnoszący się do czegoś, np. do muzyki boogie czy to do nazwiska jakiegoś artysty, to jest to równoznaczne z tym, że warto się tym zainteresować. Jest to sposób na złożenie komuś hołdu, puszczenie do fanów oka czy po prostu cytowanie klasyki w nowym kontekście. Dzięki sukcesowi Eddiego Steve Vai i ja mogliśmy zrobić to samo i odważniej wejść w klimaty muzyki typowo gitarowej, która wcześniej nie była popularna. Nikt nam nie mówił, że to jest złe. Van Halen sprawił, że granie zakręconych solówek stało się szeroko stosowaną praktyką. Nie moglibyśmy wyjść na scenę i wywijać harce na gitarze, gdyby właśnie nie on".

WIECZOROWĄ PORĄ

Wpływ Eddiego Van Halena jest subtelny, ale słyszalny na całej płycie - szczególnie w tappingu oburęcznym w kompozycji "Midnight", który został nagrany na czystym brzmieniu. "Gdy komponowałem ten utwór, w mojej głowie zrodziła się pewna konkretna wizja. Wyobrażałem sobie pewną ceremonię, która odbywa się w lesie. Nie chcę mówić, czy była to ceremonia związana z dobrymi czy złymi mocami, ponieważ to nie jest ważne. Ważne jest tylko to, że swoją wizję chciałem możliwie jak najwierniej oddać za pomocą muzyki. Słuchałem wtedy dużo muzyki barokowej i rozpisałem całość ręcznie na nuty. Musiałem jeszcze znaleźć sposób, jak to zagrać techniką tappingu oburęcznego. Starałem się dorównać Eddiemu, żebym mógł spojrzeć mu w oczy, gdy go spotkam. W studiu poszło nam bardzo szybko. Nawet zrobiłem coś na kształt seansu: kazałem kolegom wyobrazić sobie, że są w lesie, jest noc i takie tam, żeby po prostu wczuli się w klimat. Bongo Bob ma ogromną wiedzę na temat muzyki z całego świata i wzbogacił utwór o elementy charakterystyczne dla kultury słowiańskiej. Utwór nagraliśmy przy użyciu małego keyboarda Casio i gitary podpiętej bezpośrednio do miksera".

ZAWSZE MELODYJNIE


Powstawała płyta pełna przenikliwego, śmiałego gitarowego brzmienia. Wśród tych nasiąkniętych ostrą gitarą utworów znalazła się jedna łagodna, wpadająca w ucho kompozycja, która chyba najbardziej spodobała się fanom. "Always With Me, Always With You" to utwór prosty, ale - jak się okazuje - wcale niełatwy do zagrania... "Może to się wydawać dziwne, ale utwór ’Always With Me, Always With You’ był najtrudniejszym kawałkiem do zagrania na całej płycie - wyjaśnia Joe. - Rytm jest dość prosty, ale frazowanie bardzo trudne. Czułem, że wszedłem na grząskie terytorium. To było dla mnie prawdziwe wyzwanie. Wcześniej nie doceniałem gitarzystów, którzy swoją grę opierają na konkretnej melodii, i gdzie to głównie ona buduje całą kompozycję. Dorastałem, słuchając Santany, Becka, Page’a, Hendriksa, lecz nie wiedziałem, jak stworzyć taką frazę, która poruszyłaby słuchacza. Zagrałem to Johnowi, ale całość mu się nie podobała. John powiedział mi, że utwór jest zbyt zagęszczony. Chciałem, żeby każda fraza opowiadała jakąś historię. Nie interesowało mnie jedynie bezsensowne ogrywanie skal. Dopracowywanie tego utworu było dla mnie jak katharsis. Gdy skończyłem, zabrałem materiał do domu, żeby nauczyć się go grać. Dzięki temu niepozornemu utworowi poczułem, że stałem się lepszym gitarzystą".

SPRZĘT

Jako jeden z najbardziej znanych gitarzystów na świecie Joe może mieć taki sprzęt, o jakim tylko zamarzy. Ale kiedy powstawał album "Surfing With The Alien", projektanci gitar nie ustawiali się jeszcze do niego w kolejce. "Mieliśmy bardzo ograniczone fundusze i możliwości sprzętowe. Miałem dwie gitary, które sam skonstruowałem, i jeden instrument podobny do Frankensteina wyprodukowany przez firmę Kramer, który kupiłem na wyprzedaży w San Francisco. Jeśli chodzi o wzmacniacze, używałem Marshalla JC120 i zestaw paczek szytych przez jakichś domorosłych majstrów. Miałem też pożyczony wzmacniacz - o ile się nie mylę był to Fender Pro Reverb. Natomiast jeśli chodzi o bas i cały sprzęt do niego, to został on po prostu pożyczony".

Joe pracował wówczas w sklepie gitarowym w Kalifornii, jednak drogi sprzęt nie leżał w zasięgu jego możliwości finansowych i muzyk musiał się liczyć z kosztami na każdym kroku. "Działaliśmy spontanicznie i wiele rzeczy działo się przypadkowo. Staraliśmy się maksymalnie wykorzystać wszystko, co akurat mieliśmy pod ręką. Miałem problemy z uzyskaniem odpowiedniego dla danego utworu brzmienia, ponieważ nie miałem do dyspozycji setki gitar... Tak więc podczas nagrywania partii czystej gitary (np. we wstępie do utworu ’Circles’) stosowałem przetwornik typu single-coil zamontowany na płytce ochronnej, którą później (oczywiście całą, razem z tymże pickupem) po prostu demontowałem, oczywiście zdejmując uprzednio struny. Później zakładałem inną płytkę z dwoma humbuckerami oraz struny i nagrywałem partie gitary prowadzącej. Do utworu ’Echo’ potrzebowałem brzmienia typowego dla single- -coil tylko ze słabszym sygnałem. W końcu użyliśmy do tego kolorowego Stratocastera, który pomalowała dla mnie moja żona. Rozdzieliliśmy cewki humbuckerów, żeby uzyskać przetworniki typu single-coil. A gdy potrzebowałem użyć mostka tremolo, sięgałem wtedy po gitarę Kramer Pacer. Takim to sposobem nagraliśmy cały album".

KRYTYKA

Przez dwadzieścia lat Satriani nieustannie rozwijał się jako muzyk. Był shredderem, wracał do bluesa, eksperymentował z brzmieniem cyfrowym. W odpowiedzi na nasze pytanie: w jakim kierunku zmierza jego muzyka, Joe wyjaśnia: "Podążam za tym, co mnie w danym momencie interesuje. Nie wiem, co to będzie następnym razem, nie umiem tego przewidzieć. Dla mnie bardzo istotne jest to, aby muzyka posiadała odpowiednią przestrzeń. Sądzę, że moje utwory mają w sobie magię między innymi dlatego, że nie nagrywam zbyt głośno, tak jak to się robi w tej chwili. Tak naprawdę wciąż robimy to samo co w 1986 roku. Cieszę się z tego, że mogę spotykać się z przyjaciółmi w studiu i wciąż odkrywać nowe rzeczy. Za każdym razem, kiedy ukazuje się płyta, słyszę słowa krytyki często bardzo przykrej i bezpodstawnej. Po ukazaniu się płyty ’Surfing With The Alien’ przeczytałem dość dołującą recenzję. Szło to mniej więcej tak: ‘Jeśli jesteś jednym z tych debilnych kierowców ciężarówek, którzy piją hektolitry piwa i lubią słuchać ostrej muzyki, to ta beznadziejna płyta jest właśnie dla ciebie’. Moją intencją nie było nagranie płyty, która miałaby irytować ludzi. Byłem załamany, zaszyłem się w mieszkaniu i doszedłem do wniosku, że nikt nie chce słuchać mojej muzyki. Ale z czasem krytycy zmienili zdanie - minęło pół roku i uznali, że płyta jest przełomowa. Staramy się więc nie myśleć o krytyce, kiedy pracujemy nad następną płytą".

PLANY

Satriani pozostaje osobą skromną i nie zamierza zachwalać swojej muzyki. "Nie umiem oceniać płyty, którą sam nagrałem. Są na niej fragmenty, których zagranie wciąż przysparza mi pewne trudności i wciąż muszę nad nimi pracować. Nie lubię się popisywać techniką gry, bo przecież wszyscy wiemy, jak beznadziejnie brzmią płyty zawierające tylko i wyłącznie popisy techniczne. Nagrywając płytę ’Surfing With Alien’ nie myślałem, że dla wielu stanę się gitarowym bożyszczem. Moim zamiarem było stworzenie szczerej, rockowej płyty, która niekoniecznie mieściłaby się w szufladce z napisem: muzyka gitarowa".

Joe pracuje obecnie nad kolejnym, sygnowanym przez siebie wzmacniaczem Peavey. "Hartley Peavey rozumie, że potrzebuję sześć lub siedem różnych wzmacniaczy. Chciałem, żeby mi zrobili stuwatową głowę na trasę - mam tu na myśli JSX. Mini Colossal ma zupełnie inne zastosowanie - to idealny wzmacniacz na lekcje gry i do ćwiczenia w domu. Można na nim uzyskać solidne, mocne brzmienie przy małej głośności. Obecnie pracujemy nad wzmacniaczem czterokanałowym. Chcę, żeby było to coś oryginalnego, nie mamy bowiem zamiaru kopiować wzmacniaczy innych firm. Zależy nam na stworzeniu wszechstronnego narzędzia dla artysty". Inni gitarzyści też doceniają wzmacniacze sygnowane przez Satrianiego. "Widziałem, że gitarzyści DragonForce mają jeden w swojej kolekcji - śmieje się muzyk. - Świadomość tego zawsze poprawia mi humor".