Wywiady
Colin Edwin

Basista zespołu Porcupine Tree to wyjątkowo zapracowany człowiek. Zaangażowanie w kilka różnych projektów muzycznych sprawia, że jego grafik jest naprawdę napięty…

2019-12-05

Na szczęście udało nam się go złapać podczas jednego z koncertów grupy O.R.k., która właśnie wydała nowy album.

Magazyn Gitarzysta: Zacznijmy od projektu O.R.k., dzięki któremu mogliśmy się dziś spotkać. Opowiedz nam coś więcej na temat tego muzycznego przedsięwzięcia.

Colin Edwin: Mimo że wszyscy kojarzą tę nazwę z bohaterami książek Tolkiena, tak na prawdę mamy tu do czynienia z akronimem. Oprócz mnie, w skład grupy wchodzą: Pat Mastelotto z King Crimson (perkusja) oraz dwóch włochów - Carmelo Pipitone (gitara) i Lorenzo Esposito Fornasari znany jako LEF (wokal). Z tym ostatnim mieliśmy już wcześniej przyjemność połączyć nasze siły w zespole Obake. Graliśmy tam znacznie cięższe rzeczy o czym świadczy choćby to, że mój bas był tam przestrojony do naprawdę niskich dźwięków. Lorenzo to świetny i niezwykle wszechstronny wokalista.

Czy tobie również zdarza się śpiewać?

Tylko czasami. Podczas występów na żywo zdarza mi się wykonywać chórki, ale wiem, że nigdy nie będę jak Geddy Lee. Śpiewanie i granie w tym samym czasie to dla mnie zbyt duże wyzwanie. Trzeba wówczas podzielić mózg na pół, a to naprawdę boli.

Jak radzicie sobie z próbami żyjąc w różnych częściach świata?

Wszyscy mamy bardzo napięty grafik, więc umawiamy się na próby w każdym dogodnym terminie. Pamiętam naszą pierwszą trasę koncertową. Nigdy nie mieliśmy okazji ograć materiału w jednym pomieszczeniu, więc spotkaliśmy się dwa dni wcześniej i dopiero wtedy zaczęły się próby. Nie miałem z tym żadnego problemu, bo nic tak nie motywuje jak ostateczny termin, do którego trzeba się dostosować. Wszystko obroni się muzycznie, jeśli tylko grasz z ludźmi, którzy wiedzą co robią. Jedyny problem to logistyka całego przedsięwzięcia.

 

Z jakich basów obecnie korzystasz?

W mojej piwnicy znajduje się około 10-12 instrumentów. Trzy lub cztery z nich wykorzystuję głównie podczas nagrań. Na koncertach korzystam najczęściej z amerykańskiego Spectora w wersji fretless. To 4-strunowy bas wyposażony w system Hipshot, który mam zainstalowany w niemal każdej swojej gitarze. Co ciekawe, zazwyczaj preferowałem 5-strunowe instrumenty. Ten jest jednak na tyle udany i wyrazisty, że jedna struna mniej nie robi mi różnicy. Jeśli nie mam go ze sobą, w 9 na 10 przypadków zobaczycie mnie z „progowym” basem firmy Wal. Mam kilka egzemplarzy z wczesnych lat 80. Dwa z nich to prawdziwi weterani moich koncertów, ale wciąż robią świetną robotę.

Brzmienie twoich instrumentów jest zazwyczaj dość nowoczesne. Nigdy nie kusiło cię granie w stylu Motown?

Oczywiście, że kusiło! Nigdy nie wierzyłem ludziom, którzy mówili mi, że nowe gitary basowe nie są w stanie zagrać jak te tradycyjne z pasywną elektroniką. Doszedłem jednak do tego, że może być w tym ziarno prawdy. Ostatnio wziąłem na warsztat bas firmy Ovation Magnum. W mojej kolekcji jest kilka vintage’owych gratów, które mają w sobie dzikość dawnych lat. W dzisiejszych czasach produkcja sprzętu z taką ilością metalu i ogromnymi pickupami byłaby jednak nieopłacalna. Można narzekać na przestarzały design, ale pasywny charakter tych instrumentów jest dzisiaj faktycznie nie do podrobienia!

Jaki inny sprzęt towarzyszy ci na scenie i w studio?

Od lat jestem wiernym użytkownikiem sprzętu od EBS. W tegorocznej trasie towarzyszy mi ich wzmacniacz o nazwie Reidmar. To prosta i niezawodna konstrukcja, której można zaufać. Niezależnie jaki bas podepnę do tego wzmacniacza, zawsze mogę liczyć na klasyczne i sprawdzone brzmienie. W utworze „Kneel To Nothing”, który otwiera naszą nową płytę możecie usłyszeć charakterystyczny efekt, który przypomina klawisze. Wykorzystałem tam urządzenie o nazwie eBow. Zdarza mi się również sięgać po delay, który brzmi dość oryginalnie w połączeniu z bezprogowym basem. Muszę przyznać, że poświęciłem sporo czasu na to, żeby wypracować to charakterystyczne brzmienie.

 

Czy wciąż potrafisz czerpać radość z tras koncertowych?

Tak. Granie na żywo to coś co naprawdę kocham. Dużo czasu spędzam w studiu i dzięki koncertom mam okazję się z niego wyrwać i choć przez chwilę przestawić swój umysł na nieco inny sposób myślenia. Granie na żywo to coś co od zawsze miałem we krwi. Wiadomo, że są lepsze i gorsze momenty, ale w projektach takich jak ten, gdzie wszyscy dają z siebie wszystko, efekty pracy są zawsze udane i bardzo satysfakcjonujące.

Jakie są twoje najbliższe plany?

Razem z Lorenzo Leiciatim powołaliśmy do życia projekt muzyczny o nazwie Twinscapes. Nagrywam również płytę z Inną Kovtun, która współtworzy kijowski duet Astarta. To fascynujące harmonie w stylu folk. Gramy w bardzo nietypowych tempach, ale to właśnie one kształtują charakter tej muzyki i w żadnym wypadku nie czuję, że niepotrzebnie utrudniamy sobie robotę. Bas odgrywa tam bardzo ważną rolę. Muszę cały czas myśleć o wokalu i o tym jak za pomocą niskich dźwięków mogę podbić określone frazy. Nie znam języka, w którym śpiewa Inna dlatego czuję, że między basem i linią wokalu powstaje wyjątkowa więź.