Wywiady
Philip Sayce

Wulkan bluesowej energii i właściciel wspaniałej gitary nazywanej przez siebie „Mother”. Potrafi zarwać noc przed koncertem, tylko po to, żeby upewnić się, że dane brzmienie sprawdzi się w nowym miejscu. Nasza rozmowa skupiła się więc na sprzęcie – od Stratocasterów, przez kultowe kostki Fuzz Face, aż do wzmacniaczy o przeróżnych rozmiarach…

2020-01-21

Philip Sayce to człowiek, który przeszedł ostatnio wiele trudnych chwil. Na szczęście emocje, z którymi musiał się mierzyć uczyniły go jeszcze silniejszym – zarówno w życiu, jak i w muzyce. Jego najnowszy album to wyjątkowo surowe dzieło, które z całą pewnością wyróżnia się na tle dotychczasowych dokonań. „To był naprawdę intensywny rok, jeśli chodzi o moje życie prywatne. Słychać to na mojej nowej płycie, którą zdecydowałem się tym razem wyprodukować samodzielnie.” – zwierza się Sayce, gdy spotykamy go przed koncertem

„Niedawno zmarł mój tata i potrzebowałem trochę czasu, żeby się po tym pozbierać. Odszedł rok temu, a do studia wszedłem dopiero jakieś siedem albo osiem miesięcy po tym wydarzeniu. Jestem bardzo wdzięczny, że poprzez muzykę mogłem wyrazić wszystkie emocje, które we mnie siedziały. Ta płyta to podróż przez ostatnie 18 miesięcy mojego życia. Myślę, że udało mi się znaleźć balans pomiędzy autentycznością i muzyką głęboko zakorzenioną w bluesie, od której przecież zaczęła się moja muzyczna droga. W życiu próbowałem robić różne rzeczy. Czasami ktoś z wytwórni przychodził i prosił mnie o bardziej popowe piosenki, a ja sprawdzałem, czy faktycznie mogę odnaleźć się w takich klimatach. Ale to tak jakby chodzić w cudzych butach. Takie rzeczy po prostu do mnie nie pasują. Ta płyta to moje tu i teraz. To muzyczna odpowiedź na to, kim obecnie jestem.”

Sayce to wyjątkowo zaangażowany gitarzysta, znany ze swojej płynnej gry na gitarze. To również specjalista od niesamowitych brzmień, o czym szybko przekonaliśmy się podczas naszej półgodzinnej rozmowy. Nie obyło się też bez krótkiej lekcji i kilku sprawdzonych patentów na dynamiczną i ekspresyjną grę, z której słynie nasz rozmówca. Jak przystało na sprzętowych nerdów, zaczęliśmy oczywiście od pytań o efekty…

Magazyn Gitarzysta: Jesteś znany ze swojej miłości do efektu Fuzz Face – zarówno w wersji z germanowymi tranzystorami, jak i tymi krzemowymi. Z którego zdarza ci się korzystać częściej i dlaczego?

Philip Sayce: Trudno to zmierzyć, ale myślę, że to jakieś 60 do 40 na korzyść germanu. Wszystko zależy jednak od wzmacniacza, do którego się podpinam. Z nieznanych mi przyczyn jedne dogadują się lepiej z germanowymi tranzystorami, a inne z krzemowymi.

Te pierwsze cenię przede wszystkim za bogate brzmienie. W modelu Silicon BC183 (krzem – dop. red.) urzeka mnie natomiast wyjątkowy gain. Być może brzmią nieco „drewnianie”, ale po kilku minutach grania trudno jest się od nich oderwać. Dość dobrze również się czyszczą, kiedy skręcić gałkę VOLUME. German także ma w sobie coś wyjątkowego. Od jakiegoś czasu towarzyszy mi kostka Cesar Diaz Square Face w której wykorzystano takie właśnie tranzystory. Efekt był budowany na moich oczach w piwnicznym warsztacie. Pamiętam jak dziś, kiedy Cesar wyjął przy mnie torbę pełną tych tranzystorów. Były ich tysiące, a on wyjął kilka, pomierzył i stwierdził, że akurat te będą idealne dla mojej kostki. Używam jej do dziś, więc nie było to chyba przypadkowe losowanie.

Gitarzyści lubią mieć w swoich pedalboardach dwa rodzaje przesterów – coś zmiękczającego dźwięki, w stylu fuzza, i czysty „boost” dający przejrzystą barwę. Jak jest w twoim przypadku?

Przez wiele lat byłem wierny tej szkole grania, a w moim pedalboardzie zawsze było miejsce dla Klona i Tube Screamera. Ten pierwszy odpowiadał za nieco czystsze brzmienia, które podbijały dźwięki w górę. Tube Screamer 808 sprawdzał się nie tyle na rozkręconym gainie, po prostu dodawał więcej brudu. Jakiś czas temu zdecydowałem się jednak usunąć z mojego pedalboardu obie te kostki. Przestało mi się podobać to w jaki sposób zniekształcały finalny sygnał z gitary. Ich miejsce zastąpił MJM Blues Devil, którego skonstruował gość pochodzący z Montrealu – Michael Milcetic.

Efekt dostałem w prezencie wiele lat temu. Jego brzmienie można porównać do Tube Screamera. Pozwala mi szybko osiągnąć mocniej przesterowane brzmienia gitary rytmicznej. Zazwyczaj stawiam jednak na Fuzz Face i kostkę od Cesara Diaza, która nazywa się Texas Ranger. Opracowano ją w oparciu o schematy Rangemastera, ale dodatkowo mam w niej treble-boost, mid-boost i low-boost. To właściwie wszystko, jeśli chodzi o moje efekty. W zależności od potrzeb dopracowuję brzmienie gałką głośności, aby osiągnąć określone niuanse.

1963 STRATOCASTER „MOTHER”

Jeśli nie liczyć gryfu i przystawek z 63 roku, które musiały zostać wymienione na inne, wszystko jest tu oryginalne. Na jednym z koncertów pokusiłem się o zastąpienie slide’u butelką po piwie. Niestety, nie opróżniłem jej do końca i przetworniki zostały zalane. Przez jakieś trzy tygodnie od tego wydarzenia wszystko było w porządku, a potem nagle dwa z trzech pickupów przestały działać. Trudno powiedzieć co się tam zadziało, ale rdza na zwojach to niestety nic dobrego. Nawinięto je na nowo, ale ich brzmienie było już inne. Mój kumpel Brad, który kolekcjonuje starocie dał mi wówczas zestaw przetworników z 58. roku, które służą mi już od 10 lat.

 

Opowiesz nam o przystawkach, które zainstalowano w twoim Stratocasterze z 63 roku?

Są naprawdę stare. Pochodzą z 58. roku. Rezystancja wynosi 5.7k, 5k i 5.9k. Oryginalne pickupy z 1963 roku przeszły do Valhalli już dawno temu. Dałem je do przewinięcia, ale potem nie brzmiały już tak jak wcześniej. W końcu kupiłem od kumpla oryginalne przetworniki z 1958, które mają dość niski sygnał wyjściowy.

Gryf również nie pochodzi z tej gitary…

Tak. Od razu dodam, że rozmawiamy teraz o Stratocasterze z 63. roku, którego nazwałem „Mother” („Matka” – dop. red.). To na cześć bezwarunkowej miłości… W przypadku oryginalnego gryfu od tej gitary progi nabijane były już jakieś siedem albo osiem razy. Nie zapominajmy o tym, że to palisandrowy fornir, a więc nie ma tu zbyt wiele drewna. Używam dużych progów więc w końcu doszliśmy do momentu, w którym gryfu nie da się już odświeżyć. W przypadku starego gryfu, dużym problemem była również konwencja o międzynarodowym handlu dzikimi zwierzętami i roślinami gatunków zagrożonych wyginięciem. To coś, o czym powinien wiedzieć każdy gitarzysta. Wciąż spotykam ludzi, którzy podróżują po świecie z gitarami wykonanymi z brazylijskiego palisandru licząc na to, że uda im się przewieźć instrument przez kolejne granice. Ja wolę nie zdawać się na ślepy los i zawsze przed wyjazdem obdzwaniam agencje rządowe pytając, czy nie spotkają mnie jakieś problemy. Zazwyczaj nie wiedzą do końca o co mi chodzi i dzwonią następnego dnia, żeby powiedzieć, że mogę zabrać mój instrument.

Ryzykowna gra…

Tak, a trzeba dodać, że mam dwie takie gitary. Oba Stratocastery, które posiadam wykonane są z brazylijskiego palisandru i naprawdę kocham te instrumenty. W Toronto pracuje ze mną wspaniały lutnik – Brian Mascarin. Gość cały czas ostrzega mnie przed podróżowaniem z tymi gitarami. Opowiadał mi nawet autentyczną historię o jednym znanym gitarzyście, któremu skonfiskowano instrument na granicy. To dało mi do myślenia i właśnie wtedy zacząłem rozglądać się za klonowym gryfem z lat 50. To jednak nie są tanie rzeczy. Ceny wahają się od 7500 do 10 tysięcy dolarów za sztukę!

Te kwoty szybko sprowadziły mnie na Ziemię i po jakimś czasie postawiłem na gryf z modelu Erica Johnsona, w którym wymieniłem progi. To był również klon i w efekcie brzmiało to nie najgorzej. Finalnie skończyłem jednak z gryfem z 66. roku, który załatwił mi mój kumpel Nick za całkiem przyzwoite pieniądze. Wiedziałem, że niedługo zaczynam trasę po Europie, więc nie chciałem komplikować sobie życia. Kupiłem gryf, zamówiłem nowe progi i jak sami mogliście usłyszeć – wszystko działa tak jak powinno. Jego profil jest nieco inny niż w oryginale. Mamy też podstrunnicę wykonaną z palisandru, ale nieco większą główkę. Gram na tym gryfie od ok. 2 miesięcy. Po kilku koncertach naprawdę się w nim zakochałem. No. To teraz już wszystko wiecie. Tak w skrócie prezentuje się historia mojej „Matki”.

NATIONAL RESO-PHONIC STYLE O

Drugim instrumentem, który towarzyszy mi w trasie jest gitara rezofoniczna od National Reso-Phonic. To customowa wersja modelu Style O z jedną przystawką magnetyczną i łączeniem korpusu przy dwunastym progu. Goście z National Reso-Phonic są naprawdę zabawni. Nie pamiętam jak na nich trafiłem, ale wydaje mi się, że z polecenia Marka Knopflera. Nic nie przebije brzmienia dobrej gitary akustycznej, ale tutaj chodzi przede wszystkim o zróżnicowanie barwy. Na co dzień korzystam ze strun D’Addario. W zależności od potrzeb sięgam po „dziesiątki” lub „jedenastki”. W przypadku tej gitary zawsze są to te grubsze.

 

Wielu gitarzystów dopieszcza swoje brzmienie w domu, tylko po to, żeby na scenie zorientować się, że w tych warunkach działa to zupełnie inaczej. Jak jest w twoim przypadku?

Coś w tym jest. W domu nie mogę poszaleć z głośnością, jeśli nie jestem pewny, że sąsiedzi gdzieś wyszli. Znalazłem jednak wzmacniacz, który idealnie sprawdza się w takich warunkach. Zbudował go dla mnie Cesar Diaz. Pozwala osiągnąć rewelacyjne efekty na małych głośnościach, ale rozkręcony na maksa również nie bierze jeńców. To najlepszy sprzęt jaki znam, jeśli chodzi o nagrywanie i ćwiczenia w domu. To CD100 lub CD50 Diaza wbudowane w obudowę Princetona. Ma dwie 6L6 i 12-calowy głośnik. Wygląda niepozornie I często ludzie uśmiechają się mówiąc “O, Princeton... fajnie”. Ale kiedy tylko na nim zagram zastanawiają się: “Co się tutaj wyprawia!”.

Brzmienie kompletnie zmienia swój charakter, gdy rozkręcimy swój wzmacniacz. Za przykład niech posłuży Twin. Tam zabawa zaczyna się dopiero po przekroczeniu 50% mocy. Wtedy na top wrzucam swoje efekty z pedalboardu. Wracając jednak do twojego pytania. Problemy z różnicami brzmień często pojawiają się bezpośrednio przed koncertami. Na tej trasie doszedł nam Twin Reverb. Na soundcheckach zawsze martwię się o to, że nie wystarczy nam czasu, żeby ukręcić brzmienie, które będzie odpowiadało temu, co udało nam się wykręcić na próbach. Trzymajcie kciuki, żeby wszystko zagrało dziś tak jak powinno (śmiech).

Powiązane artykuły