Wywiady
Toronzo Cannon

Ten wyjątkowo charyzmatyczny gitarzysta pracuje na co dzień jako… kierowca autobusu w Chicago. W rozmowie z nami zdradził m.in. skąd wziął się intrygujący tytuł jego nowej płyty, kim jest jego gitarowy guru oraz jakie zasady panują na chicagowskich jamach.

2020-01-28

Niektórzy bluesowi gitarzyści snują wymyślone anegdoty o whiskey i kobietach, ale nie Toronzo Cannon. W jego piosenkach znajdziemy prawdziwe opowieści z krwi i kości, pochodzące prosto z ulic Chicago – tych samych, których głosem mówili Muddy Waters, Buddy Guy i wielu innych wspaniałych bluesmanów. Miejskie historie to cenne lekcje życia. Utwór „Insurance” z najnowszej płyty Toronzo to znakomity przykład opowieści traktującej o problemie wielu mieszkańców Chicago. Mówi on o ubezpieczeniu zdrowotnym, na które nie stać wielu mieszkańców Ameryki.

 

„To stary dobry blues w nieco odświeżonej wersji.” – opowiada nam Toronzo. – „Do powstania tego numeru zainspirowało mnie ‘Take Out Some Insurance’ Jimmy’ego Reeda. Po prostu przeniosłem tę historię do czasów współczesnych, gdzie brak odpowiedniego ubezpieczenia może pozbawić cię domu, gdy nagle zachorujesz, a nie chcesz jeszcze wybierać się na tamten świat. Kiedy śpiewam o kolonoskopii jest jeszcze całkiem zabawnie, ale gdy przechodzę do fragmentu, w którym mój bohater traci żonę i dom, ludziom odbiera mowę.”

Magazyn Gitarzysta: Tytuł twojej nowej płyty brzmi „The Preacher, The Politican Or The Pimp” („Kaznodzieja, Polityk Lub Alfons” - dop. red.). Co kryje się za tymi słowami?

Toronzo Cannon: Od 25 lat pracuję jako kierowca autobusu w Chicago. Jeżdżę po 10 godzin dziennie odwiedzając przeróżne zakamarki miasta - od najbiedniejszych ulic, po te najbardziej prestiżowe i bogate. W każdej dzielnicy można znaleźć plakaty wyborcze z hasłami w stylu „głosuj na mnie”. Nie brakuje też kościołów, które stoją przy tych samych ulicach, na których spotyka się alfonsów i ich pracownice. Wszystkie te miejsca tworzą ludzie. I w każdym z nich można spotkać się z sytuacjami, w których zmusza się ich do robienia czegoś wbrew własnej woli. Alfons, kaznodzieja i polityk – każda z tych postaci może wywierać negatywny wpływ na innych.

To absurd, że ksiądz oczekuje od biednych ludzi pieniędzy. Mogą zalegać z czynszem i nie mieć kasy na jedzenie, ale muszą oddać mu 10% swoich dochodów, bo tak mówi Biblia. To samo dotyczy polityków. Zachęcają, aby na nich głosować, a później nie kiwną nawet palcem, żeby uratować zniszczone i opustoszałe ulice. I wreszcie dochodzimy do alfonsów, którzy obiecują dziewczynom lepsze życie, ale zabierają im część zarobionych pieniędzy. Każda z tych postaci posiada dar przekonywania ludzi do robienia czegoś wbrew ich woli.

Znam wiele wspaniałych osób, które żyją w paskudnych dzielnicach Chicago. Obserwuję tych ludzi każdego dnia podczas podróży moim autobusem. To właśnie ich historie zainspirowały mnie do napisania tej płyty. Moi bohaterowie każdego dnia chodzą do pracy i robią wszystko, żeby utrzymać swoje rodziny. Mimo tego, pieniądze, które zarabiają nie wystarczają im, aby mogli prowadzić godne życie. Niektórzy z nich muszą nosić ze sobą broń, gdy jadą do pracy. Są też tacy, którzy boją się wysłać własne dzieci do sklepu po chleb. W Chicago istnieją miejsca, które lepiej omijać szerokim łukiem, ale niektórzy nie mają wyjścia.

Co definiuje brzmienie gitary w chicagowskim bluesie?

Wielu moich przyjaciół pochodzi z południa. Tam chyba się znają na bluesie, prawda? No więc często słyszę od nich, że im bliżej do Chicago, tym więcej w tym wszystkim brudu. Granica przebiega gdzieś na linii Masona- Dixona. Myślę, że wynika to z tego, że w dawnych latach dostęp do prądu był tutaj bardziej powszechny. Wcześniej pojawiły się wzmacniacze i cały ten sprzęt. Gra slidem w Missisipi brzmiała inaczej niż ten sam slide wykorzystany w połączeniu z gitarą podłączoną do wzmacniacza w Chicago. Muzykę kształtował też styl życia. Ludzie, którzy mieszkali na Południu i przenosili się na północ, wciąż otaczali się swoimi bliskimi. Zadziałało coś w rodzaju grawitacji, która wzajemnie ich do siebie przyciągała. Pocztą pantoflową przekazywali sobie informacje o miejscach w których można zamieszkać i w ten sposób sąsiedzi z tego samego domu w Missisipi zostawali sąsiadami w Chicago.

Myślę, że muzyka stawała się brudniejsza również przez rosnący bagaż doświadczeń wszystkich tych ludzi. Szukanie pracy w wielkim mieście było dla nich prawdziwym wyzwaniem. Metropolia to również więcej kobiet, które mogą złamać ci serce. Nowy styl życia na pewno miał swój udział w ewolucji bluesa. Życie na wsi jest znacznie prostsze. Praca jest tam niewątpliwie ciężka, ale wszystko gładko płynie swoim własnym rytmem. W miastach pojawia się zgiełk, samochody i ściana różnorodnych dźwięków, które atakują z każdej strony. Myślę, że cały ten gwar również miał swój udział w procesie definiowania nowych brzmień bluesa.

Który gitarzysta bluesowy ze wszystkich jacy chodzili po tej planecie miał twoim zdaniem największą moc?

Elmore James to dla mnie niedościgniony wzór. Nie jestem w stanie odtworzyć tego, co potrafił zrobić ze swoim głosem. Słychać w nim przejmujący ból. To oczywiście tylko jeden z wielu, których mógłbym wymienić. Nie mam nawet co porównywać swojej słabej gry slidem do jego niezwykłych umiejętności. Równie niesamowita postać to Buddy. Patrząc na to co robił podczas swoich występów można było odnieść wrażenie, że jego gitara żyje, a on próbuje ją poskromić (śmiech). Wiecie, co mam na myśli, prawda? Elmore James na zawsze pozostanie jednak moim numerem jeden. Mogę go słuchać całe dnie. Gdybym miał zabrać jedną płytę na bezludną wyspę, bez wątpienia byłby to jego album.

A co z Jimmy’m Reedem?

O tak, to król grania w tym charakterystycznym laid-back shuffle – wiecie, o co mi chodzi – tam-da-tam-da-tam-da-tam-da. Jimmy Reed, Lonnie Brooks... Ci goście pochodzili z dalekiego Południa, ale po przybyciu tutaj coś zmieniło się w stylu ich gry.

Jak pisać bluesa w dzisiejszych czasach, żeby móc tworzyć tak wartościowe utwory jak te od Elmore’a Jamesa?

Trzeba pisać o rzeczach, które się zna. Ja nie mam pojęcia jak to jest pić wodę z fontanny „tylko dla czarnych” i zbierać bawełnę na polu. Nie wiem co wywoływało ten przejmujący ból u Muddy’ego i wszystkich innych, którzy przez to przeszli. Byli dorosłymi mężczyznami, na których wołano „chłopcze”. Nigdy tego nie przeżyłem, więc nie mam zamiaru podejmować tych tematów w swoich tekstach. Doskonale wiem natomiast jak to jest spędzać 10 godzin dziennie w miejskim autobusie. Wiem też jak czuje się człowiek, którego ochroniarze w sklepie nie odstępują na krok, bo zakładają, że na pewno coś ukradnie. Właśnie takie historie stoją za moim bluesem.

Jaką rolę w twoich utworach odgrywają solówki?

W kulturze chicagowskiego bluesa od zawsze miałeś tylko dwa „turnaroundy” w których musiałeś zmieścić swoją solówkę podczas jamu. Nie było żartów – to zawsze było poważne wyzwanie. Zwróciłem uwagę na to jak swoje solówki budował Gary Clark Jr. Myślę, że jego technika to mistrzostwo świata. Gość zaczynał się rozpędzać, następnie nieco się uspokajał i dopiero na samym końcu dawał się ponieść emocjom. Tak jak mówiłem wcześniej, kiedy gramy w Chicago, każdy ma tylko cztery takty dla siebie i musi wykorzystać je jak najlepiej. Grasz swoje „I-IV-V” i nagle „bum!” – musisz dać z siebie wszystko. Masz tylko chwilę, żeby uspokoić umysł, szybko przeskoczyć na 12 próg i zagrać swoje solo.

Miałem okazję jamować z Garym Clarkiem podczas festiwalu Lollapalooza nie dalej jak kilka tygodni temu. Zagrałem swoje dwa takty solówki i już miałem się wycofać, ale dał mi do zrozumienia, że moje pięć minut może potrwać chwilę dłużej. Tak to już jest z przyzwyczajeniami do pewnych schematów (śmiech). Są pewne zagrywki i frazowania, które aż proszą się o wykorzystanie w określonych fragmentach utworów. Jimi Hendrix miał do nich wyjątkowy talent. W „Purple Haze” jest zagrywka, która prowadzi nas do samego końca utworu. To właśnie one wyznaczają kierunek reszcie zespołu i dzięki nim wszyscy wiedzą co mają robić.

Wracając jednak do moich solówek – zależy mi przede wszystkim na tym, żeby zagrać w punkt, jednocześnie wkładając w to jak najwięcej emocji. Jeśli jakieś podciągnięcie nie brzmi dobrze, będę podciągał strunę, aż do skutku. Nie gram technicznie, bo nie potrafię nawet czytać nut. Moja przygoda z gitarą zaczęła się w wieku 21 albo 22 lat, więc nie nadgonię już pewnych rzeczy. Gram po prostu to, co w moim odczuciu brzmi dobrze.

"Moją gitarę zbudował amerykański lutnik Roger Lambrechts (GTR - dop. red.). Gość pochodzi ze Spring Willow w Illinois. Bardzo chciał zrobić dla mnie instrument więc poprosiłem o coś w stylu Jimiego Hendrixa ponieważ od zawsze podobały mi się główki ułożone odwrotnie. Na pierwszy rzut oka trudno jest określić, czy to leworęczna, czy może praworęczna gitara. Mamy tu główkę w stylu Stratocastera i korpus przypominający ten z Telecasterów. Poprosiłem również o małą flagę Chicago, która rozrosła się później na cały korpus. Roger zwrócił uwagę na to, że w trakcie koncertów zdarza mi się obracać instrument. Właśnie dlatego flaga znalazła się po obu stronach korpusu.”

Chicagowska gitara Toronzo wyposażona jest w dwa humbuckery Lollar Imperial oraz układ treble bleed z możliwością rozłączania cewek. Korpus wykonany jest drewna jesionowego a gryf z klonu figowego. Warto również dodać, że GTR wyprodukował praworęczne egzemplarze tego instrumentu. Trafiły one do młodych muzyków z biednych rodzin.