Wywiady
Ekspansja bluesa

Po tym jak pionierzy delty położyli fundament pod rocka, młode pokolenia przejęły bluesa na własność, odwracając porządek na muzycznej scenie.

Magazyn Gitarzysta
2021-04-23

"Blues miał dziecko" - jak mówi linijka tekstu Muddy’ego Watersa - „które zostało nazwane rock’n’rollem.” We wczesnych latach 60., rodzinne drzewo zaczynało się już robić dość hermetyczne, kiedy szumiące nagrania Delty były kopiowane po obu stronach Atlantyku. Młodzi artyści dodawali do tego stylu szybkość, wyzywające postawy i głośność. Blues spotkał się z rockiem i był to początek pięknej przyjaźni. Wiadomo powszechnie, że szczyt rozwoju blues rocka przypadł na drugą połowę lat 60. Tylko w trakcie tych pięciu lat powstały albumy zespołów takich jak Cream,  Led Zeppelin,  Rolling Stones,  Jimi Hendrix Experience i  Fleetwood Mac Petera Greena, które wstrząsnęły całym światem. Jeśli tego nie pamiętasz to są tylko dwie opcje: albo nie było Cię wówczas na świecie, albo byłeś/-aś wtedy na haju. Kiedy dekada zbliżała się do końca, napędzana bluesem klubowo dancingowa energia początku lat 60. została wymieniona na wyluzowany, spowity ‘ziołowym’ dymem vibe. Kluczowi architekci gitary tamtego okresu, jak John Mayall, Eric Clapton czy Peter Green, stanęli na rozstaju dróg, a scena podzieliła się na bluesowych purystów i tych, którzy grawitowali coraz bardziej w stronę rocka. Jednocześnie zespoły takie jak Free, Humble Pie, Led Zeppelin i Jethro Tull, coraz śmielej wspinały się po swych drabinach do sławy. Na kilku kolejnych stronach przyjrzymy się niektórym brytyjskim, irlandzkim i amerykańskim bohaterom, którzy wzięli bluesa, uczynili go swą własnością, po czym przerobili go na bezkompromisowego rocka. Z tego rozkwitło bogactwem odmiennych styli całe to muzyczne drzewo, jakie znamy i podziwiamy dziś. Niezależnie od tego jednak jak bardzo współczesna muzyka rockowa różni się od bluesowych pionierów, jedna jest prawda: jeśli coś nie ma w sobie elementów bluesa, nie nazywa się rockiem. „W jakimkolwiek kierunku rozwinie się rock, musi być wierny bluesowi” - powiedział kiedyś Eric Clapton - „ponieważ to jest jego kręgosłup i ciało.”

CREAM

Eric Clapton, Jack Bruce i Ginger Baker połączyli siły, by wspólnie oswoić bluesa… Pierwsza na świecie supergrupa - CREAM - oficjalnie istniała jakieś dwa lata, od lipca 1966 do listopada 1968, ale przez ten czas udało się zespołowi nagrać aż cztery płyty. Gitarzysta Eric Clapton, basista Jack Bruce i bębniarz Ginger Baker byli pionie[1]rami fuzji bluesa z rockiem, która wywarła wielki wpływ na całą generację muzyków w kolejnej dekadzie. Przed nimi, większość brytyjskiej muzyki popowej ograniczała się do schematu ‘zwrotka-refren’, a jeśli już nagrywano jakieś instrumentalne solo, było ono jedynie powtórzeniem melodii. Cream to zmienił. Przykładowo, wzięli dwudźwiękowy riff z piosenki ‘Spoonful’ Williego Dixona i rozciągnęli go z 2,5 minut do ponad sześciu - a była to jedynie wersja studyjna. Improwizując wokół głównego tematu zrobili coś co wcześniej zdarzało się jedynie w jazzie (stylu, o którym w połowie lat 60. Frank Zappa powiedział: „nie jest martwy, poprostu pachnie dziwnie”.) Ta cecha zespołu wynikała wprost z jazzowych korzeni Bakera i Bruce’a, zmieszanych z bluesowymi wpływami Claptona. Ten ostatni nie miał może takiej wiedzy i techniki jak jego kompani, ale nadrabiał to talentem, który w zupełności usprawiedliwiał nazwę zespołu. „Wypełniały mnie pomysły co do tego, co możemy wspólnie robić.” - wspomina Bruce - „To było jak pisanie bluesa zupełnie na nowo. Czułem, że z tym zespołem możemy stworzyć wspólnie nowy muzyczny język.” Wyczucie muzyków potwierdziła wkrótce publiczność. Pierwszy album Cream, wydany pod koniec roku 1966, trafił do Top10 w UK i trzymał się tam przez 4 tygodnie. W ciągu roku napędzane bluesowym paliwem kapele takie jak Ten Years After, Fleetwood Mac Petera Greena i Jeff Beck Group odcinały już kupony od nowego trendu. Płyty Cream sprzedały się w USA w olbrzymich nakładach, a wszystkie koncerty były wypchane ludźmi po brzegi. Lecz intensywne trasy koncertowe miały swą cenę - relacje pomiędzy Bakerem i Brucem padły na twarz. Ponad pięć dekad później płyty nagrane przez zespół nadal są w obiegu. „Myślę, że byliśmy jednym z pierwszych heavy-metalowych zespołów, nawet o tym nie wiedząc.” - powiedział Eric Clapton - „Kiedy się rozstaliśmy, Led Zeppelin wypełnił pustą przestrzeń.” POPULARNY UTWÓR: „CROSSROADS”

FLEETWOOD MAC

Powstały w Londynie w roku 1967, Fleetwood Mac wziął swą nazwę od nazwisk bębniarza Micka Fleetwooda i basisty Johna McVie.  Ale prawdziwą gwiazdą tamtego składu był gitarzysta i wokalista Peter Green, który był tak dobry, że został podebrany, by zastąpić Erica Claptona w Bluesbreakers Johna Mayalla. POPULARNY UTWÓR: „THE GREEN MANALISHI (WITH THE TWO PRONG CROWN

THE ROLLING STONES

Żaden z zespołów nie zrobił tyle co Stonesi, by utrzymać bluesa przy życiu, zarówno poprzez granie klasyków z labetu Chess, jak i ich własne kawałki, takie jak ‘Midnight Rambler’ czy ‘Stray Cat Blues’. Co niezwykle ważne, zespół zawsze pokazywał skąd się wywodzi upewniając się, że bohaterowie tacy jak Muddy Waters czy B.B. King zostaną w ich wydawnictwach podpisani. POPULARNY UTWÓR: „MIDNIGHT RAMBLER”

HUMBLE PIE

Steve Marriott, Peter Frampton, Jerry Shir[1]ley i Greg Ridley osiągnęli sukces już wraz z debiutem w roku 1969, ale prawdziwe szaleństwo zaczęło się w roku 1971. ‘Rock On’, gdzie Marriott śpiewał w stylu R&B do ciężkich riffów i występ ‘Rockin’ the Fillmore’ - jedna z najgorętszych płyt koncertowych tamtego okresu. Nikt nie wymieszał tak w jednym kotle rocka, bluesa i soulu jak Humble Pie. POPULARNY UTWÓR: „I DON’T NEED NO DOCTOR”

LED ZEPPELIN

JIMMY PAGE OPOWIADA NAM JAK MIŁOŚĆ DO BLUESA PODTRZYMYWAŁA OGIEŃ W JEDNYM Z NAJSŁYNNIEJSZYCH ZESPOŁÓW ROCKOWYCH…

 „Blues jest straszny.” - mówi Jimmy Page - „Jest przerażający. Mówi: idę cię dopaść!” I faktycznie, każdego wcześniej, czy później dopada. Twardszy, cięższy, głośniejszy niż cokolwiek przed nim, LED ZEPPELIN wstrząsnął sceną bluesową, robiąc z Roberta Planta prawdziwą gwiazdę rocka, z Page’a gitarowego boga, a z tandemu Bonham/Jones najbardziej efektywną sekcję rytmiczną jaką świat słyszał. „Blues to coś niezaprzeczalnego.” - dodaje Page - „Był niezaprzeczalnym fundamentem wszystkiego co działo się w Led Zeppelin. Jeśli nie wydarzyłby się ten Revital w Chicago w latach 50. i w świat nie poszłyby te wszystkie riffy, nie byłoby ani nas, ani wielu innych kapel, które przyszły potem. W tamtych czasach wszyscy gitarzyści uczyli się prosto z płyt. Ja miałem dużo szczęścia, bo moim kolegą był Dave Williams, kolekcjoner bluesa. To dzięki niemu usłyszałem ludzi takich jak Elmore James. Tego nie dało się złapać w radio.” Biorąc pod uwagę dźwięki jakie ofiarował światu, Page nie jest nic nikomu winien. Niemiej nie ukrywa wdzięczności odczuwanej do pionierów bluesa. „Tak właśnie się uczyłem. Wielkim przełomem było opanowanie gry slidem. To wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z otwartymi strojami. Bum! To było to. Cały świat otworzył się przede mną. Ale nie starałem się grać nuta w nutę tego co stworzyli inni.” Nie da się przecenić wpływu, jaki pierwszy album Led Zeppelin wywarł na świat. „Jeśli chodzi o materiał z pierwszych Zeppów, wiedziałem dokładnie co chcę osiągnąć.” - wspomina Page - „Chciałem zagrać w ten sposób ‘I Can’t Quit You Baby’ i ‘Dazed and Confused’. Pozornie nie jest to blues. A jednak jest! Jeśli zagrasz ten riff na harmonijce, od razu wiesz, że to blues. Także ‘Babe I’m Gonna Leave You’, wszystkie te smaczki. Mógłbym wymieniać bez końca. To wszystko było zamierzone i przemyślane. Miał to być zdecydowany pokaz bluesa, ale z dodanym charakterem Led Zeppelin.” A jak różniło się podejście Zeppów od - powiedzmy - tego co zrobili John Mayall i Eric Clapton trzy lata wcześniej? „Hmm, chodzi o klimat i podejście w stylu ‘Standing Around Crying’ Muddy’ego Watersa.” - mówi Page - „To tak jak z Howlin’ Wolfem: słyszysz go i wiesz, że się nie ociąga, i już po ciebie idzie. To jakby ostrzegał: ‘Idę po ciebie i dostanę co chcę’. Uwielbiam to u niego. „Powiedzmy to tak: czy to był pierwszy album, czy ‘Since I’ve Been Loving You’ [z Led Zeppelin III], czy ‘Tea for One’ [z Presence], kiedykolwiek robiliśmy bluesa, było to jedyne w swoim rodzaju. Co ciekawe, Page mówi, że sam nie był największym fanem Led Zeppelin. „Wszyscy mieliśmy własne korzenie.” - wyjaśnia - „Każdy z nas grał bluesa na swój sposób. Robert kochał ten styl, ale skłaniał się bardziej ku folkowej odmianie bluesa. Był cholernie dobrym harmonijkarzem, ale chciał to robić akustycznie. Ja z kolei chciałem go skłonić do grania przez wzmacniacz. Tak czy inaczej, kiedy słuchasz rzeczy takich jak ‘When the Levee Breaks’, szczęka opada ci na glebę z powodu tego co wyczynia tam na harmonijce." POPULARNY UTWÓR: „SINCE I’VE BEEN LOVING YOU”

RORY GALLAGHER

TEN GITARZYSTA TO DUMA NARODOWA IRLANDII. NIE BEZ POWODU ŁATWOŚĆ KOMPONOWANIA PIOSENEK, BIEGŁOŚĆ TECHNICZNA, ŻYWIOŁOWY IMAGE, TO WSZYSTKO ZAPEWNIŁO MU NIEŚMIERTELNOŚĆ…

Był to typ muzyka, który pozwalał dźwiękom mówić za niego. Na scenie zawsze nosił ten sam sprany t-shirt i dżinsy, w których chodził do pubu. Jego ulubiony instrument, poobijany Stratocaster z 1961 roku, wyglądał jak staroć kupiony na pchlim targu. Uważny obserwator widział w nim jednak pot, krew i łzy włożone w muzykę. Dla Gallaghera liczyło się jednak nie to jak wyglądasz, ale jak grasz. I trzeba przyznać, że bez względu na sceniczny image, był jednym z najlepszych gitarzystów jacy kiedykolwiek żyli. Był tak dobry, że w 1975 roku pracę zaoferował mu zespół Rolling Stones, jeszcze zanim Ronnie Wood został wybrany na zastępcę Micka Taylora. Ale Gallagher nigdy nie miał zamiaru grać drugich skrzypiec u Jaggera i Richardsa - urodził się, by być liderem, wirtuozem gitary i ekspresyjnym wokalistą. Co więcej, miał gdzieś nagrywanie hitów i nie myślał jak nagrać płytę, która dobrze się sprzeda. Chciał po prostu pisać dobre piosenki dla ludzi i wykonywać je na żywo. Wytwórniom odmawiał wydawania singli, nigdy nie zrobił prawa jazdy i żył prostym życiem w Londynie. Znany był z miłego obycia i tego, że zawsze znajdywał czas dla fanów. „Był kompletnym purystą” - powiedział kiedyś Gary Moore - „Nie chciał się sprzedać. Ilu znasz ludzi w muzycznym biznesie, którzy mieli taką postawę? Gdyby nie było takich ludzi jak Rory, oznaczałoby to, że nadszedł kres dobrej muzyki.” Urodził się 2 marca 1948 roku w Ballyshannon, w hrabstwie Donegal, jako William Rory Gallagher. Był samoukiem, ale nigdy nie przestawał słuchać, uczyć się, szlifować, internalizować i personalizować tego co go inspirowało. A ciekawiło go niemal wszystko: country, country & western, folk, jazz, boogie, rock’n’roll, a przede wszystkim, pozbawiony nonsensownych wycieczek na boki, oparty na riffach ROCK. Gallagher udzielał swych talentów kilku dość średnim, lokalnym zespołom, zanim odnalazł swe prawdziwe powołanie jako gitarzysta/ wokalista blues-rockowego trio Taste. Pomiędzy rokiem 1966 a 1970 zespół nagrał dwa, świetnie przyjęte albumy, zagrał jako support przed Cream w Royal Albert Hall, otwierał występy dla Blind Faith w Ameryce, a także pojawił się na Isle of Wight Festival obok Jimiego Hendrixa i The Who. Pomimo sukcesów Taste, Gallagher rozwiązał zespół w roku 1970, by nagrywać i koncertować pod swym własnym nazwiskiem. I to właśnie jako artysta solowy nagrał swe najlepsze rzeczy. Blues zawsze był w krwioobiegu jego muzyki, ale jej stylistyka sięgała od ciężkiego rock’n’rolla po folk. Pozostał purystą do końca życia, co nie przeszkodziło mu sprzedać ponad 30 milionów płyt w czasie 25 lat. Miłość Rory’ego do bluesa zaczęła się dość wcześnie. Początkiem było nastrojenie odbiornika na fale radia American Forces Network. „W jakiś sposób zdobył rozpiskę programów.” - wspomina Donal, jego brat i menadżer - „Pamiętam jak włączał radio w odpowiednim czasu na ‘Godzinę Jazzu’. To było jego obsesją. W tym programie zawsze pojawiało się trochę bluesa. Od czasu do czasu pojawiało się też coś w BBC - był taki program o nazwie „Serwis Światowy”. To tam Rory karmił się tymi dźwiękami. Potem przeprowadziliśmy się do Cork City. Chodził tam do biblioteki i wypożyczał książki o muzyce, w tym wszystko co tylko mu wpadło w ręce o bluesie. Podejrzewam, że dostrzegał pokrewieństwo tego stylu z tradycyjną muzyką irlandzką. Był to okres formowania się różnych ruchów społecznych i myślę, że Rory po prostu zaadoptował bluesa jako swoją własną muzyczną tożsamość.” Gallagher zmarł 25 lat temu, w 1995 roku, z powodu komplikacji po przeszczepie wątroby. Miał 47 lat. Pozostawił po sobie ocean kompozycji, z których czerpią i czerpać będą kolejne pokolenia. Został uhonorowany statuą z brązu w Ballyshannon, a w Dublinie jest jego ‘zakątek’ - Rory Gallagher Corner - gdzie na ścianie zobaczyć można rzeźbę jego gitary. Rory Gallagher był i zawsze będzie prawdziwym irlandzkim bohaterem ludowym. POPULARNY UTWÓR: „PISTOL SLAPPER BLUES”

JOHNNY WINTER

W SZCZYTOWYM OKRESIE BLUESOWEGO BOOMU PODPISAŁ JEDEN Z NAJBARDZIEJ LUKRATYWNYCH KONTRAKTÓW W HISTORII BIZNESU MUZYCZNEGO I ZAPEŁNIAŁ CAŁE ARENY…

Jak Robert Johnson żył bluesem, tak Johnny Winter spędził w bluesie swe życie. Rodząc się albinosem, Winter dość wcześnie odkrył, że jedne kultury otaczają takich jak on boskim kultem, a inne pogardą i ostracyzmem. Jego talent onieśmielał najlepszych gitarzystów, a skrząca się polotem wirtuozeria powodowała opad szczęki nie tylko u fanów, ale też łowców talentów z dużych wytwórni, czym pomógł utrwalić miejsce na scenie dla elektrycznego bluesa w późnych latach 60. i wczesnych 70. Jakkolwiek jego muzyka była genialna, jego karierę plugawili chciwi menadżerowie, uzależnienie od narkotyków i przemysł muzyczny, który widział w nim dziwoląga. Tym co przetrwało wszystkie te turbulencje, była jego miłość do bluesa. Urodzony w Beaumont w Teksasie, w roku 1944, Winter zaczął grać na gitarze kiedy miał 11 lat, zainspirowany bluesowymi artystami takimi jak Muddy Waters i B.B. King. Po nagraniu pierwszej płyty w wieku 15 lat, całkowicie postawił na karierę muzyczną. „To był bardzo ekscytujący czas.” - wspominał w 2008 roku - „Nagrałem swój pierwszy album i występowałem w nocnych klubach, gdzie spróbowałem pierwszego w życiu drinka. Wszystko wydawało mi się nowe i świeże. Mogłem sam jechać na swój własny gig, a w radio leciały moje kawałki.” Winter grał w klubach w Houston i Austin, imponując fanom elektrycznego bluesa swoimi gitarowymi frazami, w których łączył rockowe i bluesowe zagrywki w sposób wcześniej niesłyszany. Przełom nastąpił w grudniu 1968 roku, kiedy magazyn Rolling Stone napisał na temat muzycznej sceny Teksasu. Rozdzwoniły się telefony od dużych wytwórni płytowych, co wkrótce zaowocowało podpisaniem kontraktu dla Columbii, z astronomiczną wówczas ‘zaliczką’ w wysokości 600 tysięcy dolarów. W roku 1969 pojawiły się płyty ‘Johnny Winter’ oraz ‘Second Winter’, które ugruntowały jego pozycję. Jako dziecko, Johnny marzył o zagraniu z Muddym Watersem. Szansa przytrafiła się w roku 1974, kiedy wraz z innymi młodymi gitarzystami bluesowymi wybrał się do Chicago, by pograć z przedstawicielami tamtejszej sceny. W efekcie Winter zaangażował się w produkcję kwartetu płyt dla Watersa, pomagając mu zdobyć Grammy i dając jego karierze boost na jaki zasługiwała. Niestety jego własna kariera podupadała coraz bardziej. Para jego wcześniejszych menadżerów zamieszała w papierach tak, że zbili na płytach grubą forsę, a artysta nie zobaczył z tego ani grosza. Dodatkowo w latach 70. zmagał się z uzależnieniem od heroiny, które odbijało się na jego zdrowiu do końca życia. Próbował się odbić w latach 80., nagrywając dla wytwórni Aligator Records, a w latach 90. skupił się głównie na koncertowaniu, gdzie udowodnił, że nie stracił nic ze swego wcześniejszego blasku. Był fenomenalny w grze slidem, który sam wyciął sobie z kawałka metalowej rurki, kupionej w sklepie z artykułami hydraulicznymi. Chyba żaden inny utwór nie pokazuje lepiej jego sposobu gry slidem niż cover ‘Highway 61 Revisited’ Boba Dylana z płyty ‘Second Winter’. W swej karierze grał na wielu instrumentach, ale najbardziej lubił Gibsona Firebirda, w szczególności model 1963 Firebird V. „To był pierwszy jaki kiedykolwiek kupiłem. Obecnie mój ulubiony, bo grałem na nim bardzo długo i się przyzwyczaiłem.” - powiedział Johnny - „Nie ma nic, czego ta gitara nie potrafiłaby zrobić.” Jeśli jesteśmy przy bluesie, to to samo powiedzieć można o Winterze - nie było nic, czego nie potrafiłby zagrać. Jak mawiał: „To żywa muzyka. Dla mnie, blues jest koniecznością”. POPULARNY UTWÓR: „HIGHWAY 61 REVISITED”

GARY MOORE

DOŚĆ DŁUGO NIEDOCENIANY GITARZYSTA, KTÓRY WZNIÓSŁ BLUES ROCKA NA ZUPEŁNIE NOWY POZIOM ROZWIJAJĄC GO ZARÓWNO BRZMIENIOWO, JAK I HARMONICZNIE…

W latach 90. stała się rzecz niezwykła. Pośród bolesnej śmierci w męczarniach tzw. hair-metalu i radosnych narodzin nonszalancji grunge, z boku zaszedł wszystkich eks gitarzysta Thin Lizzy - Gary Moore - wydając płytę, która ku zdziwieniu wszystkich zdobyła wszystkie listy przebojów na całym świecie. Album nosił tytuł ‘Still Got the Blues’, wypełniony coverami i kompozycjami własnymi autora, a przede wszystkim - co zapowiadał tytuł - zakotwiczony w bluesie. „Zrobiłem ‘Still Got the Blues’ w wieku 37 lat i powróciłem do muzyki, którą zawsze kochałem.” - wyjaśnił Moore w magazynie Classic Rock w roku 2007 - „Nie była to komercja, a jednocześnie mogła się podobać. I nikt za żadne skarby nie przewidziałby jak wielki odniesie sukces.” Moore był gościem z Belfastu, który miał swoje momenty w Thin Lizzy, ale którego korzenie dotąd były zaledwie lekko zarysowane w tym co grał. Pierwszy raz pojawił się na radarach w latach 70., grając w rockowej grupie Skid Row, ale z pewnością nie był jeszcze wówczas tym, czego oczekiwali od niego fani w latach 90. Nie jest zaskakujące, że Gary zafascynował się muzyką opartą na bluesie. „Była dość prężna scena bluesowa w Belfaście.” - wspominał - „Wszyscy ci gitarzyści, jak Rory Gallagher, przyjeżdżali do Cork. Za chwilę usłyszeliśmy o istnieniu czegoś takiego jak ‘brytyjski blues’.” Faktycznie, to nie powojenni muzycy z Delty Mississippi inspirowali gitarowe frazy Moore’a. „Oczywiście słyszałem nazwisko Roberta Johnsona.” - mówił - „Ale akustyczny blues do mnie nie przemawiał. Nie chodziło o same piosenki i ich teksty, ale o emocje kryjące się w elektrycznej gitarze.” Wszystko zaczęło się od albumu Johna Mayalla z 1966 roku - Bluesbreakers z Erikiem Claptonem. „Ta płyta była dla mnie punktem zwrotnym.” - wyjaśnia Moore - „Mój kumpel miał ją w swojej kolekcji i spędzałem w jego domu niemal cały czas. To nowe brzmienie stało się moją pasją. Pożyczyłem w końcu od niego ten album i zdarłem go kompletnie, słuchając bez przerwy. Wracałem do domu ze szkoły i uczyłem się wszystkich brzmień, fraz, niuansów, aż opanowałem wszystkie piosenki nuta w nutę. W jakiś sposób się z nimi utożsamiałem.” Fakt, że to Clapton stał za tymi brzmieniami, miał ogromny wpływ na Moore’a. Nie tylko czuł do niego szacunek, ale także chciał iść w jego ślady. „To zmieniło moje życie.” - mówił - „Grałem już trochę wcześniej, ale coś się we mnie zmieniło, kiedy usłyszałem tę płytę. Byłem wstrząśnięty już po 2 sekundach pierwszego utworu.” Gary uczynił z Gibsona Les Paula swą główną broń, a decyzja ta wynikała zarówno z naśladowania Claptona, jak i jego drugiej fascynacji, Petera Greena z Fleetwood Mac. Opierając się na tych dwóch filarach, którymi byli Clapton i Green, Moore wydestylował ich stylistyczną esencję, po czym dodał ją do wysokooktanowej, ognistej mieszanki, która charakteryzowała jego gitarowe poczynania w Thin Lizzy. Był nawet bardziej imponujący na żywo, bo to na scenie pokazywała swoją siłę cała jego pasja. „To jest właśnie tajemnica bluesa.” - powiedział - „Nawet jeśli grasz rockowe rzeczy, blues zaszczepia w tobie zmysł emocjonalny, który odmienia twoją grę.” Niestety, mistrza zabrał nam stosunkowo niedawno atak serca - Gary Moore zmarł 6 lutego 2011 roku, w wieku 58 lat. POPULARNY UTWÓR: „STILL GOT THE BLUES”