Wywiady
Damian Bydliński (Lizard)

Klasyk polskiej sceny prog-rockowej, zespół Lizard, od dłuższego już czasu jest w natarciu i twórczym szale. W ciągu ostatnich pięciu lat wypuścili dwie długogrające płyty – trzecia zapowiedziana jest na przyszły rok; a kolejne trzy, przez wiele lat niedostępne bo wyprzedane, wyszły w ramach fantastycznych reedycji.

Grzegorz Bryk
2021-10-22

Z liderem formacji, Damianem Bydlińskim, porozmawialiśmy sobie o pracach nad wznowieniami, ostatniej płycie „Half-Live”, miłości do Beatlesów, Robercie Frippie, Stevenie Wilsonie, Dream Theater i pracy grafika, bo Bydliński zajmuje się również projektowaniem m.in. okładek płyt.

To jak to wreszcie u Ciebie jest - Robert Fripp czy Roger Dean?

Obecnie ani pierwszy, ani drugi nie ma większego wpływu na to co robię zarówno muzycznie, jak i plastycznie. Obu oczywiście niezmiernie cenię. 20 lat temu poza Frippem, Belewem i Beckiem nie istniał dla mnie żaden gitarzysta. No może Clapton i Harrison – ich zawsze lubiłem. A co do Rogera Deana – jego okładki tworzone dla artystów w latach 70. bardzo mnie swego czasu fascynowały, ale jeśli mam być szczery to sądzę, że oprócz płyt „Half-Live” i „Destruction...” żadna z oficjalnych płyt Lizard nie nawiązuje do jego stylu. Staram się żeby okładki, podobnie jak muzyka, były osobnymi bytami – scalonymi postacią wykonawcy, ale jednak odrębnymi i niepowtarzalnymi. Tak było w przypadku debiutu i drugiej płyty „Psychopuls”, jak również w przypadku następnych, czyli  „SPAM”, „Trochę żółci, trochę więcej bieli” i „Master&M”.

Czyli sam sobie sterem i okrętem?
Wpływ na tworzoną muzykę to temat-rzeka. Bo w zasadzie wszystko co zostało stworzone w szeroko pojętej muzyce rockowej to odwzorowywanie kanonicznych dzieł i przetwarzanie ich na własną modłę. Na mnie, na moją muzykę na pewno największy wpływ zawsze miała twórczość Beatlesów. To bezdyskusyjne! Ale jako dziecko i młody człowiek nasiąkłem najlepszym co było w rockowej muzyce, czyli okresem przełomu lat 60/70. Wtedy powstały według mnie najlepsze płyty ambitnego rocka i to ten okres – końcówka lat 60. i całe lata 70., to moja kopalnia inspiracji i natchnienia. Nie ograniczam się do stylów, bo to bez sensu – słucham z tego okresu wszystkiego od jazzu, poprzez hard rock do popui zawsze znajduję w tym olbrzymią przyjemność. Wśród tych rockowych miłości na pewno znajduje się także King Crimson, ale jest tam również miejsce dla The Who, Petera Gabriela, Coltrane’a, Daviesa i Zappy. Można byłoby tak wymieniać do rana. Moja płytoteka to tysiące płyt i setki wykonawców, ale koniec końców, w momencie tworzenia i tak najważniejsza jest cisza, ona zawsze musi mi towarzyszyć przy poszukiwaniu dźwięku.Nigdy przy komponowaniu nie słucham dużo obcej muzyki – zawsze staram się wejść w tryb raczej izolacji od dźwięku żeby nie ulegać jakiejś niepotrzebnej tendencji. Sytuacja  wygląda zupełnie inaczej podczas realizacji płyt, wtedy owszem pochłaniam różne produkcje na kilogramy: słucham i wyławiam coś, co mogłoby wzbogacić miks materiału.

Lizard to progresywny rock, ale nie taki jak ten obecnie modny - nie Riverside, Dream Theater czy Steven Wilson.

Nigdy nie uważałem Lizard za zespół stricte progresywny albo inaczej - zawsze bardzo irytowało mnie to, że Lizard klasyfikowany jest jako tzw. „neoprog”. Bo to w sumie nic nie znaczy. Tak jak na kogoś nie działa jazz, fusion czy soul, tak ja nie potrafię zanurzyć się w szeroko rozumianego „neoproga” z lat 80. i 90. Przy czym nie oceniam czy jest to dobra muzyka, czy nie – po prostu ona do mnie nie trafia. Słucham ELP, King Crimson, The MahavishnuOrchestra i słyszę w tym sens i coś co mnie porusza do głębi. A tu nic mnie nie bierze, więc tym bardziej irytowało mnie do niedawna wrzucanie muzyki Lizard do worka z zespołami, których płyt nawet nie znam. Ludzie lubią klasyfikować i stąd zapewne ta etykieta. Jednak ja uważam że Lizard gra po prostu rocka. Osadzonego mocno w historii tej muzyki, ale również cały czas poszukującego wśród powiązanych stylów, czyli w jazzie, fusion i tym nieszczęsnym rocku progresywnym, czyli czymś co w latach 70. oznaczało szukanie nowych, przepięknych form, improwizowanie i nawiązywanie do klasyki, a w latach późniejszych stało się trochę karykaturą stylu.

Zdarza Ci się słuchać współczesnych zespołów z tego nurtu?

DB: Nie słucham dogłębnie, bo nie rozumiem takiej muzyki , nie przeżywam jej, ona we mnie nic nie porusza. Mówię tu o szeroko rozumianej muzyce neoprogresywnej. Szczerze mówiąc muzyka wspomnianego przez Ciebie Dream Theater niezbyt mnie wciąga. Ja w ogóle na dźwięk słowa „prog-metal” raczej wyłączam się i nic na to nie poradzę. Wynika to może z prostej przyczyny – należę do pokolenia, którego w wychowaniu muzycznym oprócz jazzu, soulu, fuzion i art-rocka nie ominęła także fascynacja NWOBHM z późniejszymi rozwinięciami. Tak więc zagrywki prog-metalowe „nie robią mi”. Ja to po prostu wszystko już słyszałem w lepszym harmonicznie wydaniu lata świetlne temu. Oczywiście płyty takie jak dajmy na to „Pale Communion” Opeth słucham z wielką przyjemnością, ale są to raczej przypadki potwierdzające regułę.

A Wilson?
Stevena Wilsona szanuję bardzo, mam nawet kilka jego płyt.Bardzo podobają mi się jego remiksy płyt Yes i King Crimson – słychać że jest to twórcza bestia i facet z wizją i klasą. I jeśli miałbym komukolwiek doradzić czego posłuchać to właśnie proponowałbym którąś z płyt, do wyboru: „The RavenThatRefused To Sing” albo „Hand. Cannot. Erase.”.Obie według mnie świetne.

Obecnie Lizard przeplata premierowe wydawnictwa ze wznowieniami krążków, które dawno znikły z rynku. Prawa do Ciebie wróciły?

Tak. Czas obowiązywania poprzedniej umowy upłynął z dużym nakładem i płyty można wznawiać. Dlatego też Audio Cave zdecydowało się je wydać, zwłaszcza że od długiego czasu nie ma ich już na rynku, bo nakłady zostały wyprzedane wiele lat temu. To pierwszy i główny powód wznowienia. Ale jest też drugi – to możliwość wydania naszej muzyki na płytach winylowych. Ten archaiczny dla wielu nośnik jest w moim rozumieniu najszlachetniejszą formą utrwalenia dzieła muzycznego.

Bo nie tylko dźwiękową, ale i wizualną?

Tak, to mimo wszystko wciąż najestetyczniejsza forma i ona taką pozostanie bez względu na rozwijającą się technologię zapisywania i udostępniania dźwięku. Tak więc w momencie, kiedy pojawiła się możliwość wznowienia dyskografii Lizard w takiej formie to nie zastanawiałem się ani przez sekundę. Poza tym nadszedł czas, w którym technologia umożliwia niesamowitą ingerencję w materiał bez niszczenia istoty rzeczy. Do niedawna remastering to było nieznośne podkręcanie częstotliwości w rezultacie czego całe dyskografie znanych artystów zostały zmasakrowane. Obecnie sprawa wygląda zupełnie inaczej,remiksy i remasteringi zaczynają mieć sens właśnie m.in. dzięki działaniom ludzi takich jak wspomniany Wilson. Dzięki nowej technologii mogłem dokonać nie tylko remasteringu, ale również remiksu materiałów. To była dość żmudna praca.Nie chcąc niszczyć pewnej „kapsuły czasu” jaką jest płyta muzyczna nagrana w określonym momencie, musiałem dość dużo czasu poświęcić choćby na odtworzenie efektów modulacyjnych przypominających tamte sprzed ponad 16 lat. Ale udało się, jestem z tych reedycji zadowolony.

Jak wspomniałeś:winyle wróciły, a Ty, również przecież jako grafik, bardzo dużą wagę przywiązujesz do edytorskiej strony wydawnictw.

Światowy renesans płyty winylowej bardzo ładnie zgrał się z realizacją naszych nowych płyt a także z reedycją starszych albumów.To cieszy i sprawia bardzo dużą przyjemność. Estetyka winylowych wydań bardzo mi odpowiada. Mogę się przy takim formacie wyżyć do woli jeśli chodzi o pomysły plastyczne. Na dodatek, jeśli tylko budżet pozwala, szaleję z dodatkami, które były wyznacznikiem niektórych wydań w latach 70. Mam na myśli plakaty, inserty , nalepki, wkładki – wszystko to co jest oczywiście zbędne i bez większego sensu dla muzyki, ale sprawia, że kolekcjonerzy płyt cieszą się jak dzieci, a o to przecież chodzi w całej tej zabawie.

Zaprojektowałeś wiele świetnych okładek. Moje ulubione to te dla Lucifer’sFriend, ale i polskich artystów spod znaku Audio Cave, m.in. Tomasza Pauszka.

Miałem przyjemność projektować okładki m.in. dla TaduszaSudnika, Przemysława Rudzia, Łukasza Stworzewicza więc rozrzut muzyczny jest tu ogromny. Moje okładki można znaleźć wśród wykonawców jazzowych, jak i np. metalowych a nawet wśród wykonawców muzyki popowej.Tu się nie ograniczam. Będąc autorem okładek do wielu różnych wydawnictw płytowych muszę cały czas obserwować rynek, mieć świadomość trendów i umiejętnie wiązać to z tradycją i moją estetyką.
Myślę że wydawcy są zadowoleni ze współpracy ze mną, mam duże wymagania ale przede wszystkim wobec siebie.

Iskrzyło kiedyś na linii grafik – artysta?

Bywam kapryśny i mało tolerancyjny jeśli chodzi o sugestie artystów, dla których projektuję okładki, ale zawsze finalnie przyznają mi rację, ponieważ jako naczelne dobro przedkładam zawsze uniwersalność i ponadczasowość wizji artystycznej, która musi być ściśle związana z komercyjnym charakterem dzieła.Chodzi przecież o okładkę, brzydko mówiąc, produkt, który ma zachwycić ale także doprowadzić do sprzedaży rzeczy.

Czyli ponownie sam sobie sterem i okrętem?

Nie do końca.Bywa oczywiście i tak,że autor płyty przychodzi z własną wizją i pomysłem. Wtedy, jeśli jest to rzeczywiście dobry pomysł, nadaję mu tylko pewien kształt plastyczny i zostawiam w spokoju. Zwykle jednak wygląda to tak, że kontaktuje się ze mną ktoś kto rzuca slogan: „widziałem pana okładki, bardzo chciałby żeby pan zaprojektował mi taką samą fajną”. No i wtedy zaczyna się cały proces twórczy: zbieram wiadomości o artyście, słucham jego muzyki i tworzę pewna wizję okładki.Powstaje kilka wariantów, które konsultuję z artystą i po zaakceptowaniu konkretnego pomysłu zaczynam szlifowanie tematu. Zwykle korzystam z tradycyjnych metod, czyli rysuję sobie szkic na papierze, a potem przerzucam to wszystko do komputera i nadaję ostateczny szlif w odpowiednim programie.

Wracają jednak do Lizard… Właśnie ukazało się wznowienie „Tales From the Artichoke Wood”.

Zawsze to powtarzam: „Tales…” to moja ulubiona płyta. Kojarzy mi się z wolnością i szałem tworzenia. Powstała w momencie mojego życia kiedy uwolniłem się od demonów utarczek i konfliktów w zespole, mogłem na spokojnie zrealizować pewna wizję i zrobiłem to. Słychać na niej radość z grania i w ogóle myślę, że pneuma towarzyszyła mi przy tworzeniu tego materiału.Powstał on w zasadzie dość szybko i sprawnie.

Narratorem na płycie jest czarny kot z okładki, który opowiada o Dalim, van Goghu i Picasso?!
Tytułpłytyinspirowanybył“Songs From The Wood” (JethroTull), a także“Tales From Topographic Oceans” (Yes). Jasne, odwołanie do kanonu muzyki progresywnej z jej złotego okresu po prostu podobało mi się, dziś bym też tak postąpił. Od początku chodziło o klasyczny koncept album, a za podstawę tekstu użyłem opowiadania napisanego parę lat wcześniej. Była to surrealistyczna opowieść o spotkaniu trzech wielkich malarzy, którzy aby przeżyć, zarabiają jako komiwojażerowie, a zrządzenie losu splata ich drogi w nierealnym hotelu marzeń gdzieś w świecie. Vincent, Salvador i Pablo piją, kłócą się, dyskutują na temat sztuki, seksu i jedzenia.  W tamtym czasie szalałem na punkcie „Scenariusza dla trzech aktorów” i bardzo chciałem zrobić coś, co choć minimalnie nawiązywałoby do takiej narracji. Ostatecznie jednak mocno tę narrację zmodyfikowałem i uznałem, że poszczególne utwory będą czymś na kształt biografii bohaterów. Wygrały zgniły kompromis i kalkulacja, że taka formuła jest bardziej strawna dla odbiorców.

Miło wspominasz proces tworzenia „Tales From the Artichoke Wood”.

Samo powstanie płyty wyglądało następująco: nagrałem demo, w którym jasno określiłem kierunek aranżu i przelotu wszystkich instrumentów, a potem każdy z muzyków poddał analizie całość i po prostu zarejestrowaliśmy to wszystko. Praca poszła o wiele szybciej niż podczas poprzedniej płyty „Psychopuls”. Raz, że nie było niepotrzebnych dywagacji nad materiałem; dwa, okazało się, że materiał nie jest zbyt trudny do ogarnięcia i wszyscy poradziliśmy sobie z nim dość sprawnie. Podzieliliśmy materiał na części, które można zagrać razem oraz takie, do których trzeba było robić dogrywki, chodziło głównie o to, że Krzysiek Maciejowski oprócz swojego głównego instrumentu, czyli skrzypiec musiał dograć partie fortepianu i syntezatorów. Było to dość istotne, ponieważ w realizacji tego typu materiału ważne jest współodczuwanie rejestrowanych utworów. Takie współodczuwanie i zgranie zespołu bardzo dobrze wychodzi podczas sesji nagraniowych realizowanych „na setkę”, które są charakterystyczne dla wielu nagrań Lizard. Na tej płycie słychać to bardzo dobrze, zwłaszcza w pierwszym i ostatnim utworze, gdzie tzw. nagrywanie na raty nie dałoby pożądanego efektu. W tym wypadku, zwłaszcza w środkowej i finałowej części utworu „PABLO”, słychać jak fantastycznie nam się razem grało. Z resztą podobna pneuma towarzyszyła nam po latach, podczas rejestracji „Half-Live”.

Właśnie dlatego pytałem Cię o Frippa i Deana, bo "Las Karczochów" jest chyba najbardziej Frippowsko-Deanową płytą: Deanowy świat i Frippowskie instrumentarium.

Deanowy? Nie sądzę. Okładka, cały ten surrealistyczny, odrealniony, bajkowy świat powstał wpierw na zamówienie, jako ilustracja do książki. Ale w fazie finalnej tak mi się spodobał, iż uznałem, że będzie okładką do następnej płyty. Musiałem usunąć tylko parę niepotrzebnych szczegółów, bo pierwotnie było więcej zwierząt i dziwnych roślin oraz dodać parę artefaktów w postaci ramy od obrazu i takie tam. Inspiracją były obrazy Henri Rousseau, może również odrobinę Rene Magritte, a na pewno finalnie David Wilcox i jego okładka do płyty Oregon ‎”Out Of The Woods”.

Ale że jest tam trochę Frippowskiego podejścia do kompozycji, to się chyba zgodzisz?
Muzycznie na pewno słychać gdzieniegdzie Frippa, ale to wynika przede wszystkim z pewnego mojego podejścia do samej gry na gitarze.Lubię grę w kontrapunkcie do basu i budowaniu figur rytmicznych w oparciu o gitarę, która jakby tworzy pewien loop, wokół którego kręci się całość. To słychać często na tej płycie, ale też bez przesady, jest tam przecież dużo riffów czysto hard-rockowych, bo taką grę także uwielbiam i często stosuję. Dokładnie pamiętam, że w czasie komponowania i później podczas realizacji tendencyjnie unikałem mocnych przesterów na gitarze, byłem wtedy chyba mocno zmęczony metalowym jazgotem z „Psychopulsu” i chciałem dać kompozycjom jakby więcej lekkości i powietrza. To chyba się udało, zwłaszcza teraz przy tym nowym, reedycyjnym wydaniu dobrze to słychać – pewne plany odkryły się jeszcze bardziej, a mocne, riffowe miejsca nie przytłaczają swoją masą, mają uderzenie ale właśnie bardziej jazzrockowe niż metalowe – i oto mi chodziło.

Z niewznowionych zostały jeszcze "Psychopuls" i "SPAM". Będą w najbliższym czasie?

„SPAM” na pewno. Reedycja płyty zaplanowana jest na jesień przyszłego roku. W tej chwili płyta jest na nowo miksowana. Przy czym przyjąłem plan zupełnie inny niż w przypadku „Tales…”. Postanowiłem zaszaleć i zmiksować ten album zarzucając wizję sprzed 15 lat.Wydaje mi się, że o ile „Tales…”, jej koncepcja, nie zestarzały się wcale, o tyle w przypadku „SPAMU” warto byłoby przesunąć pewne akcenty i zbudować zupełnie nowe plany, podobnie jak zrobiłem przy remiksie„Master&M”. Czasami mam taki przelot i nachodzi mnie ochota przebudowania całkowicie od początku opowiedzianej kiedyś historii, i tak jest właśnie w tym przypadku. Ale uspokajam, bez żadnych dogrywek i korekt. Wszystko będzie miksowane w oparciu o ślady nagrane 15 lat temu, podobnie jak przy „Tales…”, miksując na nowo, zadbamy o wierne odtworzenie efektów modulacyjnych i przestrzennych z epoki. Otwierając sesję nagraniową odnalazłem ślady pominięte lub alternatywne, daje to naprawdę dużą możliwość w remiksowaniu. Myślę też o stworzeniu bonusowego dodatku, który nie byłby jak dotychczas jakimś fragmentem koncertu, tylko zupełnie zaskakującym materiałem.

A „PSYCHOPULS” stanie się na wieki płytą widmo?

Co do płyty „PSYCHOPULS”to wypowiadałem się wielokrotnie.Nie ma dziś możliwości na jej reedycję bo jeden z uczestników tamtej sesji nie jest zainteresowany wznowieniem, a ja nie zamierzam wchodzić w jakiekolwiek utarczki związane z moją muzyką. Być może dojdzie do zupełnie nowego zarejestrowania tego albumu, nie przesądzam tego, ale na ten moment jest to tylko czysta spekulacja.

Na ostatnim studyjnym albumie "Half-Live" śpiewałeś o końcu świata, trochę w duchu Herberta trochę Miłosza, ale też trochę robiłeś sobie po prostu jaja. Ja twierdziłem, że to lizardowski "Raj utracony".

Część liryczna płyty była rzeczywiście dość dużym egzaminem. Musiałem stworzyć tekst-opowiadanie, które miałoby przewijać się przez całość i być spójne i ciekawe. Tak, to było wyzwanie i myślę, że udało mi się wyjść z tego obronną ręką.Nie nudzić i opowiadać o ważnych dla mnie sprawach. Cały tekst „HL” to publicystyka, komentarz do tego co się dzieje tu i teraz, ale ujęty w uniwersalny język, który będzie zrozumiały również za 20 czy 30 lat. Sprawy, problemy, o których tam piszę, czyli wojna, rasizm, zło, homofobia, zagłada klimatyczna będą przecież aktualne niestety zawsze. To raczej moje obecne stanowisko i komentarz wobec spraw, które się dzieją dookoła. Ale ja przecież nagle nie doznałem jakiegoś nawrócenia i iluminacji, zawsze w swoich tekstach waliłem pałą po brunatnych łbach i szydziłem z homofobii i faszyzmu na ile tylko mogłem. Tu, na tej płycie, nie odkrywam żadnej Ameryki, opisuję rzeczywistość stosując pewne metafory i mam nadzieję, że ktoś da radę odnaleźć w tym sens.

Czy biorąc po uwagę, że "Half-Live" to właściwie prawie 50 minutowa suita to od strony kompozytorskiej było to największe przedsięwzięcie w historii Lizard?

Największym przedsięwzięciem w historii Lizard była realizacja płyty „Master&M”. „Half-Live”, podobnie zresztą jak „Tales…”, powstała bezproblemowo i we względnym komforcie. Duże formy muzyczne, ich komponowanie i aranżacja nie stanowią dla mnie większego wyzwania ani problemu. Tak mam. Lata praktyki sprawiły, że wiem jakich błędów nie popełniać przy dużych kompozycjach. Zawsze najważniejsze jest to, żeby utwór był ciekawy, dawał do myślenia, czymś zaskakiwał. To trudne zważywszy, że prawie wszystko w szeroko rozumianym rocku zostało już powiedziane. Niemniej nie oznacza to, że niczego ciekawego nie da się już dzisiaj stworzyć. To tak jak ze sztukami plastycznymi, moglibyśmy powiedzieć, że wszystko co ważne namalował Rembrandt, a przed nim Michał Anioł, ale jednak kilkaset lat później ludzie cały czas malują, rzeźbią i niektórym całkiem nieźle to wychodzi.

Ujawniła się Twoja miłość do wielkich form rockowych z lat 60 i 70.

Pomysł zrealizowania płyty z jednym utworem chodził mi po głowie chyba przez cały czas odkąd założyłem zespół. Czekałem na sprzyjający moment , czas i ludzi, z którymi będzie można taki projekt zrealizować. Tak więc najpierw powstał szkielet całości, powiązałem ze sobą kilka wątków muzycznych scalając je kilkoma wspólnymi motywami. Następnie stworzyłem coś na wzór całościowego dema uwzględniającego wstępny aranż i dopiero kiedy miałem już z grubsza ustaloną zwartą formę, napisałem to tego tekst. Wtedy nastąpił zasadniczy moment pracy nad płytą, bo przedstawiłem całość zespołowi wraz z szatańskim planem przygotowania całości do rejestracji. Miałem świadomość, że pójście tradycyjną drogą ćwiczeń i rejestracji kawałka po kawałku zajmie nam bardzo dużo czasu. Postanowiłem zrobić coś czego jeszcze nigdy w życiu nie próbowałem. Dałem chłopakom miesiąc czasu na dogłębne zapoznanie się z materiałem i postanowiłem, że zagramy ten cały program w całości podczas 3-4 koncertów żeby wytworzyć pewien „przelot”, pewien stan skupienia nad materiałem. I tak szczęśliwie złożyło się, że trafiła się nam wspólna trasa z Lucifer’sFriend po Polsce. Zagraliśmy trzy koncerty, na których wykonaliśmy premierowo „Half-Live” w całości. Po powrocie z trasy, odpowiednio rozgrzani, weszliśmy do studia i w jeden wieczór po prostu zagraliśmy trzy razy na żywo ten materiał. Z tego co pamiętam na płytę wybraliśmy drugi przelot uzupełniając go później partią skrzypiec Dominiki Rusinowskiej, która w przepiękny sposób postawiła przysłowiową kropkę nad i. Nie ma co ukrywać, że był to wielki eksperyment, ale myślę, że tylko dzięki takim działaniom można coś ciekawego i twórczego z siebie wykrzesać.

Przez pandemię przepadło wam 30-lecie. 

W ramach 30-lecia planowaliśmy duży, przekrojowy koncert w Teatrze w Bielsku. Był opracowany ciekawy scenariusz, dużo niespodzianek związanych z występem zaproszonych gości i to wszystko niestety trzeba było odwołać. Nie jestem szczególnym zwolennikiem jubileuszy, one są bowiem ze swej natury jakimiś momentami wieńczenia i podsumowywania działalności, a ja mam wrażenie, że dopiero się rozkręcam. Poważnie! Bez kokieterii! Jestem w momencie buzowania, a nie stygnięcia!

Lizard myśli już o nowym studyjniaku?

Cały czas nad nim pracujemy i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to w przyszłym roku TONQUEBREAKER ukaże się na rynku. Co do muzyki jaka się na nim znajdzie, to mogę powiedzieć na razie tylko tyle, że na pewno nie będzie kolejnej suity czy koncept-albumu. Uspokoję również: nie będzie modnego nawiązania do paskudnych plastikowych synthów z lat 80. ani pójścia w komercję. Będzie to po prostu kolejna muzyczna odsłona Lizard: zaskakująca, twórcza i frapująca wielbicieli, czyli siedemdziesięciu pięciu, w porywach siedemdziesięciu dziewięciu osób obserwujących mój profil w mediach społecznościowych (śmiech).

 Rozmawiał Grzegorz Bryk